Wszystko wskazuje na to, że Vivaldi obraził się na mnie nie na żarty. Omija mnie z daleka i udaje, że mnie nie widzi, odwracając wzrok w przeciwną stronę. Może rzeczywiście trochę przesadziłem z tym wypominaniem mu damsko-męskich relacji niewłaściwych dla katolickiego księdza.

Z drugiej strony mógłby przecież, zamiast się obrażać i odchodzić bez słowa wyjaśnić mi, jak wyglądało życie w XVIII-wiecznej Wenecji. Mnie tam wtedy nie było…

Z racji swojego położenia Wenecja stała się nie tylko europejskim centrum rozrywki, ale również ważnym ośrodkiem turystycznym i gospodarczym.

Bezpieczeństwo zapewnione przez płytką lagunę uniemożliwiającą wpłynięcie wojennych okrętów sprawiało, że Wenecja również architektonicznie nie była podobna do żadnego innego miasta. Brak wojskowych garnizonów, fortyfikacji i bram sprawiał, że dosłownie i w przenośni było to miasto otwarte dla wszystkich.

Wenecja przyciągała z całej Europy muzyków, artystów, handlarzy, szpiegów i kurtyzany… Miasto przepełnione muzyką, ceremoniałem karnawału, hazardem i miłością jawiło się Wenecjanom rajem, a oni samo uważali siebie za naród wybrany dzięki sojuszowi Boga z morzem…

Własny władca świecki i religijny niezależny od papieża sprzyjał pogłębianiu izolacji i związanego z nią poczucia wyjątkowości Wenecjan, których dość obrazowo opisał w 1730 roku niemiecki baron Pöllnitz, stwierdzając, że ich życie to w połowie świat „szczerej przyjemności i rozpusty„, a w drugiej „proszenie Boga, żeby im wybaczył„.

Vivaldi był jednym z nich…

Nic dziwnego, że w takiej atmosferze panującej w Wenecji damskie wdzięki cieszyły się nadzwyczajnym zainteresowaniem. Kobiece orkiestry i śpiewaczki z Piety i innych sierocińców musiały być chronione przed rodzimą szlachtą i przed gośćmi przybywającymi z całej Europy.

Aby je ochronić przed zepsuciem i dekadencją przybyszów dziewczęta z Piety grały i śpiewały w górnych galeriach kościoła zasłoniętych złoconymi kratownicami, co tylko wzmagało pożądanie kierowane z kościelnych ław w stronę niewidocznych kobiecych sylwetek brzmiących jak anioły.

Komponując radosne religijne hymny, takie jak „Gloria” Vivaldi nieświadomie ułatwiał zasłuchanym adoratorom z parteru wyzwalanie w sobie uczuć zachwytów i uwielbienia, choć rzadko kiedy były one kierowane do Matki Bożej, a dużo częściej do dziewcząt z orkiestry i chóru.

Od tych pokus nie byli wolni nawet najwięksi ówcześni filozofowie. Jean-Jacques Rousseau ze smutkiem wspominał w swoich „Wyznaniach” „przeklęte kraty”, które ukrywały urodę aniołów z kościelnej galerii.

Ich muzyczny kunszt był tak niebiański, że nie odbierały im uroku nawet fizyczne niedostatki. Rousseau wspominał, że „Sophie była okropna, Cattina była ślepa na jedno oko, a Bettina miała twarz zniszczoną przez ospę”, a mimo tego dzięki pięknu ich gry i śpiewu”niemal zakochał się w tych wszystkich brzydkich dziewczynach„.

Jeśli nawet filozofowie poddawali się czarowi muzyki, to może powinienem jednak i Vivaldiego potraktować trochę łagodniej?

INSPIRACJA WPISU: