– Znałem ten jej wzrok, kiedyś patrzyła tak na mnie – Robert siedział w moim fotelu otulony ciepłym kocem, a ja nie chcąc go spłoszyć, tkwiłem w bezruchu, choć drżałem, lecz nie z zimna kosmicznej nocy jak on, a z wyczekiwania, że może właśnie za chwilę odkryję jedną z największych tajemnic naszego DNM-u.

– Nie mogłem do niej wrócić, nie po tym, czego dowiedziałem się już tutaj. Mieszkał w moim domu, opiekował się moimi dziećmi, gdy Clara wyjeżdżała w trasy koncertowe i te ich listy… – Schumann co chwilę milknął, jakby się zastanawiał, ile może mi powiedzieć.

– Wcale nie chciałem wyjeżdżać z Drezna, bałem się zmian. Nie potrafię dogadywać się z innymi, a w Düsseldorfie miałem prowadzić i orkiestrę i chór. Powinienem dać dziesięć koncertów rocznie, cztery występy w kościołach i dodatkowo współorganizować razem z Kolonią i Akwizgranem Festiwal Muzyczny Dolnego Renu. Nie wiedziałem, czy sobie poradzę… To była moja pierwsza taka posada w życiu, jak się zresztą okazało, pierwsza i jedyna.

– Początki były bardzo obiecujące. I mnie, i Clarę przywitano po królewsku. Wyprawiono nam nawet powitalny bal. Na pierwszym koncercie Clara zagrała koncert niedawno zmarłego Mendelssohna i wtedy jeszcze nie zauważyłem, że brawa były skierowane przede wszystkim dla niej.

– Czułem się entuzjastycznie i tego mojego zapału, również twórczego, nie studziły nawet problemy ze znalezieniem odpowiedniego mieszkania i właściwej służby. Rozkoszowałem się nowym nadreńskim krajobrazem, jakże innym niż ten znany dotychczas saksoński. A gdy pewnego razu Clara namówiła mnie na rejs po Renie i dotarliśmy aż pod Kolonię, podziwiając ze statku budowaną tam właśnie monumentalną katedrę, poczułem tak silną inspirację, że bezzwłocznie rzuciłem się do komponowania.

– Drugą część skomponowanej w błyskawicznym tempie symfonii nazwałem pierwotnie „Porankiem nad Renem”, a w czwartej starałem się oddać majestat kolońskiej katedry i wydawało mi się, że spłacę w ten sposób dług wdzięczności za ciepłe powitanie w Nadrenii.

– Nic bardziej mylnego. Muzycy orkiestry, a potem także śpiewacy z chóru uznali mnie za beznadziejnego dyrygenta, który na dodatek nie chciał prowadzić prób i występów od fortepianu, jak wszyscy dotychczas, lecz uparł się, by stać na podium. Sytuację próbowała ratować Clara, która przychodziła na próby i akompaniowała nam przy fortepianie.

– Moja symfonia, która sprawiła mi tyle radości i którą chciałem też innym sprawić tak dużo radości, tylko przez krótką chwilę była powodem do dumy. Orkiestra i chór były coraz bardziej przeciwko mnie, aż w końcu zostałem poproszony o dyrygowanie wyłącznie własnymi utworami, a ostatecznie całkiem musiałem zrezygnować z posady.

– Clara próbowała mnie bronić, ale to, że za ewidentne problemy, które stwarzałem ja, obciążała wszystkich wokół, chroniąc mnie przed prawdą, jak nadopiekuńcza matka otulająca opieką atakowane w jej mniemaniu dziecko, wcale mi nie pomagało.

– Czułem się coraz gorzej fizycznie i psychicznie. Przegrywałem sam ze sobą. Wróciły wszystkie lęki, fobie, strachy, obsesje, szybko narastające z każdym kolejnym niedowartościowanym dniem. I wtedy pojawia się on…

– Był 30 września 1853 roku, a Clara, widząc pięknego dwudziestolatka i słysząc jego muzykę, nazwała Brahmsa „jakby specjalnie zesłanym przez Boga”. Ja się wtedy tak nie czułem!

– Brahms został wówczas w Düsseldorfie tylko trochę ponad miesiąc, ale w głowie i w sercu Clary pozostał już na zawsze. Czy widziałem to już wtedy? Czy mnie to bolało? Cóż za pytania! Znałem Clarę lepiej niż samego siebie!

– Było ze mną coraz gorzej, dzień i noc byłem obserwowany przez Clarę i przez dzieci, ale 27 lutego 1854 roku udało mi się niezauważenie wyjść z domu w dzień reńskiego karnawału ulicznego. W kapciach poszedłem na pobliski most pontonowy, wrzuciłem ślubną obrączkę do Renu, a za nią sam rzuciłem się do rzeki. Resztę znasz…

– Czy wiesz Mistrzu, że nawet tu w DNM-ie popadłem w taki obłęd, że zacząłem liczyć miesiące od naszego zapoznania z Brahmsem do urodzin najmłodszego syna. Wyszło mi dziewięć. Wiem, że to bzdurne, ale ja już nie potrafię jej zaufać…

Robert zamilkł na dłuższą chwilę i wydawało mi się, że przysnął w fotelu. Podszedłem po cichutku, by poprawić mu koc, a on, jakby wybudzony z letargu, wciąż z zamkniętymi oczyma, wyszeptał łagodnie:

– W szpitalu dla wariatów, tak, dla wariatów, zakazałem Clarze odwiedzin – otworzył powoli oczy i spojrzał na mnie z bólem takim, jakiego dotychczas nie widziałem u nikogo, a po chwili wyskomlał: – bałem się, że zrobię jej krzywdę… Kochałem ją i wciąż kocham…

Patrzyłem na Schumanna i niewiele brakowało, a uwierzyłbym w każde jego słowo. Dzięki Nekronetowi znałem jednak dokładnie wszystkie etapy jego choroby i leczenia. I co? Miałem mu teraz, w takim jego stanie, bezdusznie powiedzieć, że to nie Brahms był przyczyną jego problemów, lecz prawdopodobnie wyniszczający jego umysł i ciało, niewyleczony od młodzieńczych lat, trawiący go syfilis…