Pojawiły się pierwsze rysy na DNM-owym wizerunku Ozawy. Jak się okazało, wszystkim dogodzić się nie da, choćby się starać z całej dobroci serca, wspartej sprytnym korzystaniem z marketingu będącego wytworem przemyślnego umysłu.

Szczęśliwcy, którym udało się już posłuchać otrzymanych od Japończyka płyt na jego perfekcyjnie wyselekcjonowanym sprzęcie, z dnia na dzień stawali się smutni, rozżaleni, zawiedzeni, z tęsknym wzrokiem podążającym za Ozawą…

Seiji porozdawał cudnie brzmiące ESOTERIC SACD, SHM-SACD, SHM-XRCD24, UHQCD, ULTRA HD, AAD Digital CD, LP CD, HDS-MasterCD, AnalogCD, które na jego wysokiej klasy sprzęcie brzmiały tak, że z całego nieba zlatywali do nas dla tego dźwięku Serafini, Cherubini, Trony i wszystkie inne anioły, w każdej chwili gotowe dołączyć ze swymi głosami do tej boskiej muzyki.

A potem, po wyjściu od Ozawy, a sam już tego doświadczyłem, konieczność powrotu do dźwiękowej mizerii Spotify okazuje się bolesna ponad wszelką miarę. Niektórzy z nas winą za ten ból zdążyli już bezsensownie obciążyć przemiłego Japończyka. Oczywiście pojawiła się też i zazdrość…

Jednym z najgłośniej wyrażających swoje niezadowolenie okazał się Otto Nicolai. Gdyby nie to, że mam do niego spory sentyment, to chyba bym wczoraj nie wytrzymał i mocno go zrugał za źle ukierunkowane żale, które powinien przecież kierować do Spotify, a nie do Ozawy.

Na szczęście, zanim zdecydowałem się odezwać, wyręczył mnie Felix Mendelssohn, który, jak się okazało, wciąż zachował zdolność do wpływania na Otto jeszcze z czasów dyrygowania „Pasją wg św. Mateusza”, w którym to przedstawieniu Nicolai śpiewał podobno partię Jezusa.

Felix dość szybko załagodził sytuację, a uspokojony Otto dał się nawet wyprowadzić z sali odsłuchu z włączonym wciąż Spotify, który z każdym kolejnym mijającym dniem irytował coraz to większą liczbę słuchaczy. Gdy przechodzili obok mnie, usłyszałem głos Felixa:

– Chodź, wiem, kto ma Qobuza…

Zainteresowanie Qobuzem to ewidentnie namacalny efekt przybycia do nas Ozawy i sam jestem ciekaw, jak się ten wątek w przyszłości potoczy.

Otto Nicolai nigdy nie odegra w Domu Nieśmiertelnego Muzyka jakiejś przodującej roli, ale gdyby jego oburzenie jakością dźwięku Spotify przyniosło kiedyś zmiany w tym zakresie, to wszyscy mieszkańcy DNM-u byliby mu nieprzemijalnie wdzięczni, co najmniej tak samo jak za przyczynienie się przez niego do założenia Filharmoników Wiedeńskich, a ja sam za pierwsze na terenach niemieckojęzycznych pełne wykonanie mojej „Dziewiątej”.

Spoglądanie na Otto niespodziewanie wyzwoliło we mnie spontaniczny uśmiech i w pierwszej chwili nie potrafiłem precyzyjnie odgadnąć jego źródeł. Gdy jednak z zakamarków pamięci pojawiła się we mnie melodia kilkakrotnie słyszana na noworocznych koncertach wdzięcznych Wiedeńczyków, od razu wiedziałem, że właśnie znalazłem cudne antidotum na wcześniejsze myśli o śmierci i jej nieodgadnionej do końca relacji z miłością.

Melodia uwertury do opery „Wesołe kumoszki z Windsoru” jest dla mnie rozbrajająca i zwiastuje świetną zabawę. Przez chwilę chciałem napisać, że fabuła opery opowiadając o frywolnych damsko-męskich rozgrywkach i rozrywkach jest po prostu głupiutka, ale szybko przypomniałem sobie, że jej pierwowzorem jest dzieło Szekspira i powstrzymałem się…

A zresztą, co tam treść… To muzyka jest cudna!

Zakochany w operach Mozarta Nicolai marzył by tak samo, jak udało się to Wolfiemu, połączyć lekkość i polot włoskich oper buffa z niemiecką powagą Singspielu, co było trudne głównie dlatego, że jak sam pisał: „Niemiecka muzyka liryczna zawiera za dużo filozofii, a niewystarczająco dużo muzyki. Natomiast włoska muzyka liryczna zawiera wystarczająco dużo muzyki, ale nie dość filozofii”.

Czternaście lat spędzonych we Włoszech, wieloletnia praca w muzycznym Wiedniu i doświadczenia z Berlina na posadzie objętej po Mendelssohnie dawały szansę na spełnienie marzeń. Powstaje opera komiczno-fantastyczna z niemieckim rubasznym humorem, z włoską poetycznością, z magią księżycowego chóru duszków i elfów jakby ze „Snu nocy letniej”. Potrzebny był już tylko łut szczęścia, jakim stało się zainteresowanie samego króla Fryderyka Wilhelma IV.

Szczęście trwało jednak krótko. Po czterech przedstawieniach operę zdjęto z afisza, a potem pojawił się Verdi i do tej samej sztuki Szekspira stworzył „Falstaffa”…

U Verdiego to Falstaff gra pierwszoplanową rolę. Otto Nicolai zdaje się lepiej znać życie. Falstaff zachowuje się wprawdzie jak dość ograniczony i zaślepiony płcią “gruby koleś”, “łotr” i “stary wąż”, ale to kobiety i ich intrygi wyznaczają tempo i kierunek wydarzeń.

Zubożały, podstarzały i utyty Falstaff wysyła identyczne listy miłosne do dwóch bogatych i zamężnych dam. Na jego nieszczęście obie panie dobrze się znają i chętnie wymieniają plotkami. Wieść o listach uraziła je nie samym faktem ich wysłania, lecz tym, że Falstaff nie wybrał sobie za cel jednej z nich, lecz dla większej szansy sukcesu obstawiał obie.

Dokładnie przygód ukaranego Falstaffa nie będę opisywał, lecz uwierzcie mi, proszę, na słowo: dostał za swoje…

Dużo ciekawsze niż to jak się czuł w koszu na brudną bieliznę wyrzucony do rzeki przez praczki, jak podle został potraktowany w przebraniu staruszki, jak wystraszony został przez przebierańców w ciemnym lesie, jest to, w jak genialny sposób każdą z tych scen obrazuje muzyka. To magia i poezja jednocześnie!

Muzyczna pompatyczność Falstaffa, zanim został ośmieszony; pyszna radość z zapowiedzianej randki; pijacko rozkołysany humorek; udawanie głosu staruszki; romantyczność samotnika w pięknie wyśpiewanej serenadzie; naiwna duma w jego przebraniu jelenia z wielkim porożem, gdy na spodziewaną randkę przybywa nie jedna z dam, lecz obie; czy też wstyd po ostatecznym wyjaśnieniu intrygi – to wszystko naprawdę słychać…

A ja, po wysłuchaniu tej przepięknej opery, mam cichutką nadzieję, że jeśli Otto przeczyta kiedyś ten mój wpis, to może wreszcie przestanie usuwać się z drogi przed idącym Verdim i dumnie podniesie głowę…