Wszystko wskazywało, że wczorajszy wieczór zakończy się pełnym sukcesem, którym niewątpliwie byłoby nawiązanie sympatycznej relacji trzech mieszkających już u nas największych żydowskich skrzypków wszech czasów. Byłoby…

Ta budująca się sielanka wyraźnie była nie w smak Fritzowi Kreislerowi, który postanowił upomnieć się o swoje miejsce na podium skrzypków i zrobił to w sposób dość mało elegancki:

– Czy to prawda, że napisałeś w swojej biografii, że jedynie z siostrą Hephzibah i z synem Jeremym potrafiłeś znaleźć intymne partnerstwo w grze? – Fritz skierował to pytanie do Menuhina, który zakłopotany spojrzał w stronę Dawida Ojstracha coraz bardziej pąsowiejącego na poirytowanym obliczu.

– Grałem z wieloma genialnymi muzykami. Przypominam ci zresztą, że byłem nie tylko skrzypkiem, ale i dyrygentem. Jest jednak prawdą, że z moją siostrą łączyła mnie jakaś więź niezwykła i nie dotyczyło to tylko muzyki. Nawet pierwsze nasze śluby wzięliśmy z innym rodzeństwem poznanym po koncercie w Royal Albert Hall, co sprawiło, że Hephzibah, moja ukochana młodsza siostrzyczka wyjechała z mężem na jego australijską farmę pełną dziobaków i kangurów, a ja straciłem najwspanialszego życiowego i muzycznego partnera.

– Wykorzystywaliśmy każdą okazję, aby spotykać się na którymś z kontynentów i wspólnie muzykować. Jednym z najczęściej granych przez nas utworów była niezwykle radosna „Wiosenna” sonata Beethovena. Radość bijąca z tej muzyki odpowiadała temu, co czuliśmy podczas coraz rzadszych niestety spotkań.

– Próbowałem tę radość powtórzyć również we wspólnej grze tej sonaty z synem, ale dość skomplikowane nasze wzajemne relacje sprawiły, że złapałem się na tym, że Jeremy wyzwala we mnie całkiem inne emocje niż siostra, co natychmiast przekładało się na moją grę. Kochałem go bardzo, ale emocje z nim związane nie zawsze niosły mi radość.

– Ja miałem podobnie z moim synem Igorem — wtrącił się Ojstrach, który zdążył już ochłonąć z doznanego afrontu. Mam nadzieję, że do nas zawita, ale zupełnie nie wiem, jak na siebie zareagujemy po tylu latach…

Przysłuchiwałem się tej rozmowie o skomplikowanych rodzinnych relacjach i wspomniałem swego niesfornego bratanka, który kosztował mnie tyle zdrowia i prawnych potyczek z jego matką, a w końcu próbowałem sobie przypomnieć imię tej, która sprawiła, że miałem tak wspaniały humor komponując przywołaną w rozmowie sonatę, której po mojej śmierci nadano nazwę „Wiosennej”.

Tyle ich było, tych moich miłości i miłostek i wcale nie mówię o tych licznych, na których przychylność wydawałem często ostatnie pieniądze. Nieustannie się zakochiwałem, już nawet ich imion nie pamiętam. Czemu prawie zawsze były to arystokratki, co uniemożliwiało trwały ze mną związek?

Z rozgoryczenia próbowałem nawet przekonać austriacki sąd, że moje „van” to szlachecka odmiana niemieckiego „von”. Nic z tego nie wyszło, a jeszcze się ośmieszyłem, bo sąd publicznie ogłosił, że jestem potomkiem holenderskich wieśniaków, a moje nazwisko może sugerować, że większość czasu spędzali oni na uprawie buraków. Może dlatego kolejna ode mnie odeszła. Jak ona miała na imię? Nie pamiętam… Może to i lepiej.

INSPIRACJA WPISU: