Skończyłem właśnie słuchać ostatnie z zaplanowanych wykonań bajecznej opery Engelberta Humperdincka i wcale nie była to, co dla wielu może być niespodzianką, „Hänsel und Gretel”, lecz „Königkinder”.

Pamiętając, że Humperdinck przez kilka lat był asystentem Wagnera, spodziewałem się również u niego bardzo bogatej oprawy muzycznej dla libretta i nie zawiodłem się. U Wagnera germańska mitologia wymuszała wprawdzie inne podejście niż bajkowa historyjka prosto z Grimma, ale budowanie historii i płynność jej opowiadania pozostają podobne i bardzo mi zaimponowały.

Muzyka Humperdincka płynie szerokim nurtem i ani na chwilę nie przestaje opowiadać… Nawet wtedy, gdy zwalnia na zakrętach losów Gęsiareczki z bajki, to czuje się pewność, że to świadomy zabieg, a nie odpoczynek lub brak inwencji.

Gdy zaś przyspiesza, to nigdy nie po to, by tylko epatować tempem, a gdy szumi jak kaskada to tylko dlatego, że właśnie w losach dwojga niedoszłych władców pojawiły się niespokojne wiry…

Dwie i pół godziny dla każdego wykonania słuchałem jakiejś bajkowej historyjki, ale opisywanej śpiewem i muzyką tak, że ani na chwilę nie chciałem wymykać się z tej czarującej krainy Engelberta. Jak mi tam było dobrze.

Mojego wspaniałego samopoczucia wcale nie zepsuło nawet to, że zarówno Gęsiareczka — niedoszła Królowa, jak i Książę — niedoszły Król nierozpoznani przez poddanych i wypędzeni z miasta, umierają po zjedzeniu zatrutego chleba, zamarzając w lesie przysypani śniegiem. Oni umierali, a ja z rozradowaną gębą chłonąłem każdą nutę, której Humperdinck użył, aby opisać ten ich dramat. Oni umierali, a ja byłem szczęśliwy…

Zachwyciła mnie subtelność śpiewu w tej operze. Żadnych popisów, za to cudnie bujna orkiestra towarzysząca stonowanej opowieści, snutej przez niemających zbytnio czym się cieszyć bohaterów bajki. Bardzo piękna subtelna opera. Istna bajka, choć bajka dosyć smutna.

Humperdinck zapłacił wysoką cenę za współpracę z Wagnerem. Stał się jednym z trybów maszyny pracującej na najwyższych obrotach w Bayreuth i na okazywanie swojej indywidualności nie było tam dla niego ani właściwego czasu, ani miejsca, ani możliwości, ani… zgody.

Gdy się jednak wyzwolił spod wpływów Wagnera, to wszystko, czego się przy nim nauczył, pozostało i okazało się niezwykle cenne. Nie wiem, czy jego bajkowe opery byłyby równie wspaniałe, gdyby zapisująca ich nuty dłoń nie przewracała wcześniej kolejnych stron partytury „Parsifala”…

Humperdinck był tak zafascynowany Wagnerem, że nazwał swoje dzieci imionami bohaterów z jego twórczości — córce nadał imię Senta z „Latającego Holendra” a synowi Wolfram z „Tannhäusera”. Nawet jego pies wabił się Fasolt jak jeden z olbrzymów występujących w „Złocie Renu”.

To był naprawdę wspaniały czas z operą muzycznie tak bogatą, jak u Wagnera, lecz bajecznie bajkowo subtelną… Naprawdę było warto!

INSPIRACJA WPISU: