Większość dzisiejszej nocy poświęciłem na słuchanie różnych wykonań „Szóstej” Mahlera. Próbowałem choć trochę zbliżyć się do stanu, który wywołałby u mnie takie emocje, jak u samego Mahlera. Trochę byłem zawiedziony, że nie uroniłem ani jednej łzy. Z drugiej strony delektowałem się samą muzyką i dźwiękiem i wcale nie odczuwałem potrzeby głębokich rozważań filozoficznych i wyszukiwania rozwiązań tajemnic, które Mahler zapisał w swojej symfonii. Przynajmniej na dzisiaj sama „czysta” muzyka w zupełności mi wystarczała.

Podobne refleksje naszły mnie już po pierwszym odsłuchu muzyki do dzisiejszego wpisu w kronice. Jak w każdy piątek przyszło mi pisać o muzyce współczesnej. Muszę przyznać, że pozbyłem się stresu związanego z tą muzyką. Na początku myślałem, że to nie dla mnie, że jestem zbyt starej daty, że w moim Phonaku eksplodować mogą baterie… Stopniowo pozbywałem się lęku i dałem się tej muzyce „oswoić” do tego stopnia, że z wielkim zainteresowaniem czekam na kolejne piątki. W tym procesie „oswajania” najważniejszy okazał się jednak komfort możliwości wciśnięcia klawisza „STOP” w odtwarzaczu…

Trzymając się chronologii powstawania dzieł, wybrałem dziś do odsłuchu „Katalog ptaków” Oliviera Messiaena. Jeszcze przed odsłuchem sporo poczytałem w Nekronecie o historii powstania tego utworu i o jego podłożu, i wydawało mi się, że mniej więcej wiem, czego się spodziewać – transkrypcji śpiewu ptaków na fortepian solo…

Zaciekawiło mnie jednak to, że Messiaen pozostawił tak dokładne opisy intencji muzycznego zapisu, że aż próbowałem sam sobie wyobrazić, czy ja umiałbym grą na fortepianie opisać „szafirowe upierzenie” śpiewającego ptaka lub też „fioletowy wschód słońca”, które wydaje się „złoconą emanacją pieśni wilgi”. Czyżby Olivier widział muzykę kolorami?

Dokładność i plastyczność opisów skomponowanej muzyki wcale mi nie przeszkadzała, ale gdy dotarłem do „Katalogu ptaków” w wykonaniu Pierre-Laurenta Aimarda stała się całkowicie zbędna. Zostałem sam na sam z muzyką i było mi obojętne czy to sójka, sowa czy szpak. Dynamiczna gra Aimarda sprawiła, że pomyślałem nawet przez chwilę, że jeśli tak miałby wyglądać rzeczywisty świat ptaków, to aż strach byłoby pojawić się na trasie ich przelotu bez odpowiedniego zabezpieczenia, a może nawet i broni.

Świadomość słuchania melodii śpiewu kolejnych gatunków ptaków stała się dla mnie informacją zbędną. Wystarczała mi „czysta muzyka” tak jak wczoraj u Mahlera…

Słuchając muzyki Messiaena, wzbiłem się w powietrze, ale wcale nie stałem się jednym z ptaków – chłonąłem kolejne dźwięki klawiszy, kolejne akordy i szybowałem wśród tych odgłosów samotnie… I cały czas nie mogłem się nadziwić… I cały czas chciałem wylądować przy fortepianie i samemu wygrywać eteryczne tryle lub czasami walić w klawisze bez opamiętania…

Messiaen tworzył muzykę inspirowaną przez śpiewające ptaki, które nazywał „muzykami Boga”, „najlepszymi muzykami żyjącymi na naszej planecie”. Muzykę świata ptaków i całej natury uznawał za „ojczysty język Boga”, a czerpiąc z tej muzyki wzorce do swoich dzieł, nie wstydził się publicznie dziękować swoim „skrzydlatym modelkom” za natchnienie i zachętę…

Jakkolwiek śmiesznie i dziwnie to brzmi, dołączam się do tych podziękowań, choć muszę się jednak zastrzec, że ten ptasi przyjaciel Mozarta i Chopina mi nie zastąpi. Czułbym się jednak uboższy, gdybym choć kilka razy nie posłuchał tych jego ptasich fortepianowych treli…

INSPIRACJA WPISU: