Nigdy tego Haydnowi nie powiedziałem, ale to głównie z powodu jego sonat fortepianowych zdecydowałem się zrezygnować z nauk u niego, które podjąłem niedługo po swoim przyjeździe do Wiednia. Gdzieś w głębi mojej duszy już wtedy czułem, że kiedyś wyfruną spod mojego pióra sonaty tak potężne, że będą one absolutnie niepodobne do tych melodyjnych, ale dość prostych i całkowicie pozbawionych elementów dramatycznej wirtuozerii sonat Haydna.

Jak bardzo rezygnacja z nauki u Haydna była decyzją właściwą, ponownie przekonałem się, gdy wpadło mi w ręce nagranie Rafała Blechacza, który na jednej płycie pięknie wykonał trzy sonaty: Haydna, Mozarta i moją.

Do nagrania Blechacz wybrał jedną z moich młodzieńczych sonat i sprawił tym, że nieźle się ubawiłem. Ja — twórca „Appassionaty”, „Hammerklavieru” i „Księżycowej” zaczynałem swoją przygodę z sonatami, wzorując się na Haydnie i na Mozarcie i słuchając tej płyty, nigdy nie uda mi się temu zaprzeczyć.

Z drugiej strony pokazuje to, jak wielką metamorfozę przeszła moja twórczość… To naprawdę fascynujące…

Zdałem sobie sprawę, że w tym moim rozwoju Haydn odegrał jednak przeogromną rolę. Od jego sonat mogłem się odbić w nieboskłon „Appassionaty” i nie wiem, czy udałoby mi się to tak łatwo, gdyby tego podłoża mi zabrakło…

Podobnie było z rolą Mozarta… Nie, to nieprawda. Mozart imponował mi dużo bardziej! No, może właśnie z wyjątkiem sonat fortepianowych. Co dziwne, sonaty zawsze wolałem akurat od Haydna niż od Mozarta. Nie wznosiły mnie wprawdzie na szczyty doznań, ale przynosiły dobry nastrój, ukojenie i uśmiech wywołany muzycznym poczuciem humoru. Rzadko kiedy drażniły mnie też banalnością i wyrachowanym efekciarstwem, co u Mozarta, który sonaty tworzył nie dla siebie, ale przede wszystkim dla swoich uczniów, zdarzało się wielokrotnie.

Ku mojemu zdumieniu ogarnęło mnie tak silne sentymentalne pragnienie wspomnienia młodzieńczych czasów, że zatęskniłem za widokiem Wiednia z początku XIX wieku, za starszawym już Haydnem, który nieustannie kiwał głową ze zdziwienia nad moim sposobem gry i za tymi szczęśliwymi chwilami, gdy nie wiedziałem jeszcze, że będę głuchy.

Postanowiłem zrobić sobie sentymentalny wieczór i przypomnieć sonaty Haydna, z których każdą przecież potrafiłem kiedyś zagrać. Cokolwiek by nie powiedzieć, to jednak bez tych sonat trudno sobie wyobrazić mnie takiego, jakim się stałem w przyszłości. To była moja trampolina.

Sam jestem ciekaw, jak wykonują Haydna współcześni. Może zobaczyli w tej muzyce piękno, które i ja przecież widzę, choć nie jest ono tak namacalne, jak u Mozarta? Może czasami potrzebna jest ludziom kojąca melodia zamiast dramaturgii i potężnej siły, którą ja im daję? Sam jestem ciekaw!

Swoją drogą to niesamowite, że pomiędzy ostatnimi sonatami Haydna a moją „Appassionatą” upłynęło tylko 10 lat. Jak to było: odgrodziłem świat Haydna i Mozarta od mojego potężnym pasmem gór z wysokimi szczytami. Nie pamiętam, kto to powiedział, ale trudno się z tym nie zgodzić po posłuchaniu nagrania Blechacza i po porównaniu tej mojej młodzieńczej sonaty z tymi przyszłymi dojrzałymi…

Idę słuchać Haydna!

INSPIRACJA WPISU: