Ilekroć spotykam Rossiniego, zawsze czuję się lekko nieswojo. Pamiętam go, gdy w aureoli sławy autora komicznych oper przyjechał z Neapolu do Wiednia specjalnie po to, by mnie poznać i nie był w stanie ukryć swojego zaskoczenia moim nędznym finansowym statusem.

On, bogacz z Włoch, najbogatszy kompozytor XIX-wiecznego świata przyjechał na muzyczny Olimp, na którym wyobrażał sobie mnie jako Zeusa, a zobaczył ledwo wiążącego koniec z końcem biedaka.

Czułem się podle, ale najgorsze było jeszcze przede mną. Zachwycony jego pozycją społeczną zacząłem go przekonywać, aby nigdy nie zboczył z dotychczasowej drogi i aby, broń Boże, nigdy nie „próbował pisać niczego innego, jak tylko opera buffa, bo jakikolwiek inny styl wyrządziłby gwałt jego naturze”…

Czyżbym to ja był winnym tego, że Rossini w wieku 37 lat zakończył swoją karierę operowego kompozytora?

Niechęć do „lekkich” oper błyszczących bel canto narastała u Rossiniego wraz z wiekiem i ze wzrostem wagi jego sakiewki. Gdy tylko wyczuł, że w Wenecji i we Włoszech popularność jego komicznych oper drastycznie spadła, bez wahania spakował się i ruszył do Londynu, po drodze zahaczając o kilka europejskich miast.

W Anglii długo nie zabawił, ale zdążył na tyle zabłysnąć, że został nawet przyjęty na prywatnej audiencji przez króla Jerzego IV. Oczywiście mnóstwo zarobił…

Po śmierci matki na krótko wrócił do Włoch, aby zaopiekować się ojcem i to chyba on zaszczepił w Gioacchino myśl o wyjeździe do Paryża. Zafascynowany Francją ojciec, tak gorąco witał najeźdźczego Napoleona, wkraczającego do północnych Włoch, że po powrocie do władzy Austriaków trafił za to na rok do więzienia. Miłość do Francji Rossini miał we krwi…

Gdy więc zaproponowano mu objęcie posady dyrektora artystycznego w Teatrze Włoskim w Paryżu, nie wahał się ani chwili.

Wbrew mojej dawnej radzie postanowił napisać dzieło, które podobałoby się francuskim miłośnikom opery wymagającym czegoś więcej niż tylko pięknego śpiewu. Potrzebna tu była „opera wielka”, integrująca solistów, chór, orkiestrę, balet, wyszukaną inscenizację i historyczną, najlepiej dramatyczną fabułę.

Wybór padł na sztukę Friedricha Schillera o legendarnym łuczniku Wilhelmie Tellu, który wraz z Arnoldem — synem Melchtala — zamordowanego przez Austriaków szanowanego przywódcy jednego z kantonów, zainspirował skutecznie zakończony bunt wyzwoleńczy w XIV-wiecznej Szwajcarii okupowanej przez Austrię.

Czyżby to był muzyczny odwet Rossiniego na Austriakach za więzienie jego ojca?

Opera jest pod każdym względem naprawdę „wielka”. Również twórczy wysiłek słynnego z lenistwa Rossiniego był przeogromny. Dotychczas pisał kolejne opery w trakcie kilku tygodni, a strzelający z łuku do syna trzymającego na głowie jabłko „Wilhelm Tell” zajął mu ponad pół roku intensywnej pracy.

Prawie pięciogodzinna opera wzbudzała wprawdzie zachwyt, ale jednocześnie kolejne teatry decydowały się na coraz większe skróty, a do niezwykle trudnej partii tenora odgrywającego rolę Arnolda trudno było znaleźć wykonawcę.

Niby wszystko było w porządku, ale okazało się, że Paryż miał już innego idola. Na francuskich scenach zaczął błyszczeć Meyerbeer…

Tak, jak kiedyś we Włoszech Rossini uznał, że nie będzie więcej pisał dla publiczności, która go nie docenia. Niestety po „Wilhelmie Tellu” nie potrafił już i chyba nawet nie chciał powrócić do komicznych oper…

A mówiłem mu!

Z drugiej jednak strony, gdyby mnie posłuchał, to nie byłoby ani „Wilhelma Tella”, ani późniejszego cudownego „Stabat Mater”…

No cóż, kto powiedział, że zawsze muszę mieć rację…

INSPIRACJA WPISU: