Czasami bardzo potrzebuję samotności. Tylko muzyka i ja…
Moje najbliższe otoczenie zna mnie już na tyle, że doskonale rozpoznają ten mój stan. Ostatnio zauważyłem nawet, że, obserwując mój nastrój, zaczęli przyjmować zakłady, jaką muzykę wybiorę na towarzysza samotności i jak długo będzie trwała moja nieobecność.
Wiedzą już też, że wybierając się na oddusze nigdy nie wybieram własnych dzieł, lecz szukam wtedy cudzych emocji i inspiracji.
Zdarzało się też i tak, że dawałem im sporo radości ze swoich wyborów. Pamiętam, jak bardzo cieszył się Haydn, gdy w swojej potrzebie samotnych refleksji zadeklarowałem wszem wobec, że „wrócę”, gdy wysłucham wszystkich jego symfonii i jak bardzo się smucił, gdy poddałem się już po osiemdziesiątej piątej…
Ile ja się musiałem natłumaczyć, że to nie jego muzyka mnie zmęczyła, ale że po prostu przestałem odczuwać potrzebę bycia samemu.
Gdy dziś ogłosiłem swój wybór, nikt się nawet nie uśmiechnął. Nawet Jean nie poczuł się jakoś specjalnie wyróżniony tą deklaracją.
A ja tak bardzo potrzebowałem dzisiaj właśnie tej jego emocjonalnej mroczności, czy też może raczej mrocznej emocjonalności…
Sam nie wiem, w czym tkwi siła oddziaływania na mnie tej muzyki…
Nie chciałem jednak tkwić w tej chłodnej samotności zbyt długo — siedem symfonii w zupełności mi wystarczy, a jeśli jednak będę odczuwał niedosyt, to wybiorę inne ich wykonanie, lub kilka innych… i może posłucham jeszcze poematów i koniecznie tego smutnego walca…
Tak, dzisiaj symfonie Jeana to będzie dla mnie zbawienny wybór…


