Bardzo się cieszę, że Bruckner wraca do łask i to, coraz częściej, w pierwotnych wersjach swoich dzieł, bez wagnerowskich „upiększeń”.
To wspaniała, monumentalna muzyka, łącząca w sobie trochę z mojej symfoniki, trochę z bachowskiego kontrapunktu i trochę z wagnerowskiej harmonii i instrumentacji, a mimo tego wciąż zachowująca swój indywidualny koloryt poparty rozmachem i patetycznością kompozycji.
Zdarzają się wprawdzie dłuższe chwile pozornego bezruchu, ale akurat dla mnie są one zbawienne po częstych chwilach autentycznych wzruszeń i emocji, dozując przeżycia.
Nauczyłem się również tego, by nie dążyć na siłę do porównywania kolejnych wykonań, lecz by cieszyć się tym, co w każdym z nich piękne — odmienność poszerza moją percepcję, a uwolnienie się od dogmatycznego podejścia do zapisu nutowego daje spory komfort.
Nie jestem przecież muzykologiem… Chcę jedynie słuchać i cieszyć się z tego, co słyszę…
Wiele pięknych przeżyć przyniosły mi różne komplety symfonii Antona. Wysłuchałem Yannicka, Lorina Maazela, Volkmara Andreae, Stefana Skrowaczewskiego, Daniela Barenboima, Marka Janowskiego, Güntera Wanda i wielu wykonawców pojedynczych symfonii.
Różnorodność tych wykonań jest porażająca… i… jakżeż to jest piękne…
Cieszę się, że Anton wraca do łask… i już mu wybaczyłem, że to nie mi dedykował jedną ze swoich symfonii, ale temu kurduplowi z wyolbrzymionym ego…
No, nieźle pojechałem… jestem przecież od Wagnera o 4 centymetry niższy…, a o moim ego to może lepiej jednak pomilczeć…
Czy ja muszę jednak wszystkich lubić…?







