Przez cały wczorajszy wieczór intensywnie myślałem o tym, co powiedział mi Wolfgang i zasnąłem w przekonaniu, że rzeczywiście ocenianie kogokolwiek bez pełnej wiedzy o przesłankach jego poczynań to przejaw pychy i nieuzasadnionego przekonania o swojej nieomylności. Co ja tak naprawdę wiem o Mozarcie lub o kimkolwiek innym?

O samym sobie ciężko byłoby mi powiedzieć coś prostym językiem, a co dopiero o innych. Pomyślałem sobie, że wielu moich miłośników bardzo łatwo mogłoby zmienić o mnie swoje zdanie, gdybym tylko zechciał zdradzić im kilka swoich tajemnic bez wyjaśnienia swoich motywacji.

Czy gdybym im powiedział, że wyłączne prawa do swej ukochanej „Missa Solemnis” próbowałem jednocześnie sprzedać siedmiu wydawcom, od każdego z nich oczekując zaliczki, zrozumieliby to?

A gdybym im jeszcze zdradził, że w tym samym czasie sprzedałem 10 nieopublikowanych egzemplarzy tej mszy do dziesięciu dworów królewskich w Europie, wyczekując, kto z koronowanych zechce zapłacić najwyższą kwotę? Czy uznaliby mnie za zwykłego hochsztaplera?

Przecież nikt nie musi ani wiedzieć, ani tym bardziej zaakceptować tego, że ja w ten sposób próbowałem podarować memu „ukochanemu dziecku” życie wieczne…

Powiedziałem kiedyś, że „Msza Solemnis” to moje „największe i najbardziej udane dzieło” i również dzisiaj zdania nie zmieniłem. Nigdy nie byłem praktykującym wierzącym, ale potęgę Boga czułem wielokrotnie, gdy zaglądał mi przez ramię na nutowy papier i może dlatego nigdy nie zwątpiłem w Jego istnienie…

Niejeden raz skarżyłem się Bogu na swój los głuchego starca i choć nigdy się do mnie bezpośrednio nie odezwał, to dostałem jednak szansę, aby określić swoją wiarę…

Mój patron, uczeń i przyjaciel, arcyksiążę Rudolf wyniesiony został do godności kardynała i mianowany arcybiskupem Ołomuńca, a ja ze szczerości serca postanowiłem uświetnić jego ingres uroczystą mszą. Miałem kilka miesięcy na jej napisanie i… nie zdążyłem.

Przytłoczyła mnie odpowiedzialność za każde słowo użyte w swoim dziele i zacząłem studiować różne religie, poszukując sensu swojego oddania Bogu. W efekcie zamiast na ingres mszę ukończyłem na jego trzecią rocznicę. Całe szczęście, że arcybiskup po przejrzeniu partytury natychmiast mi wybaczył opóźnienie, stwierdzając, że warto było czekać.

Słyszę dzisiaj, że uznano tę moją mszę za największe dzieło sakralne wszech czasów obok mszy h-moll Bacha, Requiem i Wielkiej mszy Mozarta oraz requiem Verdiego i Brahmsa. To miłe…

Czy jednak ktokolwiek i kiedykolwiek zrozumie, że tak jak wielu wierzących komunikuje się z Bogiem modlitwą i samą wiarą to ja do kontaktu z Nim potrzebowałem muzyki. Ta msza to moje prywatne spotkanie z Bogiem, a każde kolejne jej wykonanie jest jak relacja z naszej rozmowy. Nie umiem powiedzieć słowami tego, co czuję, gdy myślę o Uniwersum, ale jeśli moja muzyka sprawi, że słuchacze mszy zauważą jego istnienie i podejmą choćby krótki dialog, to czego więcej można byłoby chcieć.

Tak właśnie tłumaczyłem się przed arcybiskupem z opóźnienia, a on objął mnie, głuchego i schorowanego, po czym wziął nuty, położył je w miejscu brewiarza i czytając partyturę, zaczął się modlić… Widząc to, również ja uklęknąłem…

INSPIRACJA WPISU: