Mieliśmy wczoraj w DNM-ie wieczór muzyki klezmerskiej.
Ile my się na ten koncert naczekaliśmy. Co najmniej od roku raz w tygodniu spotykały się „pod gołym niebem” setki, a może nawet i tysiące żydowskich muzyków zamieszkujących naszą nekrofilię.
Godzinami debatowali, którzy z nich mają grać na skrzypcach, którzy na klarnetach, którzy na kontrabasach i, the most important, jakby powiedział Tewje ze „Skrzypka na dachu”, kto będzie nimi dyrygował.
To wspaniali, często genialni, czasem kongenialni, muzycy i bardzo często nietuzinkowi ludzie… chciałem powiedzieć… nietuzinkowe… postacie.
Dyskutowaliby tak do dzisiaj, gdyby nie Toscanini, który szepnął swojemu zięciowi, że może wystarczyłoby w takiej sytuacji… zwykłe losowanie…
Gdyby nie to, że Vladimir jest przez nich traktowany niemalże jak rabin, to niewiele by z tego wyszło. Wyglądali, jakby ktoś chciał zabrać im ich ulubione zabawki…
Na szczęście wreszcie zagrali… Wspaniała muzyka i emocjonalny wieczór!
Jestem jednak pewien, że począwszy od jutra raz w tygodniu setki, a może nawet i tysiące… spotykać się będą… na losowaniu…
To charakterystyczne „żydowskie” granie klarnetu wyzwoliło we mnie niemalże przymus przypomnienia sobie brzmienia klarnetu „klasycznego”.
Najbardziej lubię Adagio z koncertu Wolfiego…
Wybrałem nowe wykonanie Roelanda Hendrikxa i na jego płycie czekała mnie miła dodatkowa niespodzianka — przyjemny koncert Finziego i … boskie brzmienie altówki w podwójnym koncercie Brucha.
Zatęskniłem za altówką. Jutro pójdę do Hectora, może podpowie mi jakieś dobre nowe wykonanie „Harolda w Italii”…
