Przeglądałem dzisiaj ciekawą listę, która dobitnie pokazała mi, jak krucha jest sława artystów i jak niepewna jest ich pośmiertna przyszłość. A wszystko za sprawką Paganiniego, który przy okazji grzecznościowej rozmowy w trakcie krótkiego spaceru powiadomił mnie, że nawet dzisiaj w Nekronecie podaje się niepełną informację o tym, komu dedykował swoje słynne Kaprysy.

Skomponował je jeszcze w czasach, gdy nie był powszechnie znany jako demoniczny wirtuoz skrzypiec i traktował te etiudy jako środek do doskonalenia swojej techniki. Wyrwało mu się nawet w trakcie rozmowy, że często pisał utwory, których nawet sam nie potrafił zagrać, a dopiero potem wielogodzinnymi próbami dążył do perfekcji w ich wykonywaniu.

Powiedział nawet, że miał nadzieję, że również inni skrzypkowie podążą jego drogą i dlatego przy okazji pierwszego ich wydania z 1820 roku dedykował je ogólnie: „artystom”…

Kaprysy były tak trudne do wykonania, że nawet sam Paganini nigdy nie wykonał ich wszystkich na publicznym koncercie. Nawet wtedy, gdy ostatniej nocy tuż przed śmiercią przygotował wybranym przyjaciołom pożegnalny trzygodzinny koncert, to Kaprysów wykonał wówczas zaledwie kilka.

Paganini doskonale znał wartość swoich Kaprysów i chciał zadbać o ich przyszłe losy, przygotowując tuż przed śmiercią nowe ich wydanie. W tej nowej edycji postanowił każdy z kaprysów zadedykować jednemu ze współczesnych sobie muzyków. I tak kolejno adresatami dedykacji stali się: Vieuxtemps, Austri, Sivori, Bull, Ernst, Lipiński, Liszt, Alard, Hermann, Haumann, Thalberg, Dhuler, Lafont, Rode, Spohr, Kreutzer, Artôt, Bohrer, Romberg, Gignami, Bazzini i Alliani. Tylko przy dwóch ostatnich kaprysach dedykacji brakuje, choć niektórzy badacze uważają, że ostatni, najsłynniejszy kaprys numer 24 Paganini poświęcił sam sobie, ale nigdy dotychczas nie udało mi się go o to zapytać…

Przyglądałem się powyższej liście dość długo i uważnie i… większości nazwisk nie rozpoznałem, a na pewno ich właściciele nie są mieszkańcami DNM-u. Są u nas tylko Vieuxtemps, Liszt, Spohr no i sam Paganini… Niewielu.

Z faktu, że Niccolò wylądował u nas, najbardziej powinna się cieszyć jego matka, która przez długie lata aprobowała katorżnicze treningi prowadzone przez ojca swego syna w imię spełnienia sennego marzenia, w którym sam anioł obiecał jej, że Niccolò zostanie największym skrzypkiem na świecie.

Paganini oprócz niewyobrażalnie ciężkiej pracy nad techniką swojej gry miał jeszcze jeden dar. Był świetnym aktorem, który umiał stworzyć utrzymujące w napięciu i zainteresowaniu przedstawienie. Jego ulubioną sztuczką było używanie zniszczonych strun, które zrywały się w trakcie koncertu, pozwalając mu na demonstrację kunsztu gry na trzech, dwóch, a nawet i jednej jedynej pozostałej strunie.

Paganini miał jeszcze jeden dodatkowy dar — jak mało kto potrafił czarować kobiety. Gdy pewnego razu do Rzymu zawitała świta austriackiego księcia Metternicha, to na jeden z koncertów przyszła jego córka hrabina Esterházy, która opuściła salę zauroczona grą i postacią Paganiniego do tego stopnia, że już następnego ranka wymusiła na ojcu ściągnięcie Paganiniego do pałacu księcia.

Dumny Paganini owszem przybył, ale bez skrzypiec, okazując tym samym, że przyszedł z wizytą towarzyską, a nie na wezwanie. Ponieważ sam Metternich był utalentowanym skrzypkiem, panowie szybko znaleźli wspólny język, co zakończyło się obietnicą Paganiniego, że jeśli kiedykolwiek wyruszy w trasę koncertową po Europie, to pierwszym miastem, które odwiedzi, będzie Wiedeń.

Obietnicę tę Paganini spełnił dopiero w 1827 roku, bo kilkuletnie leczenie kiły rtęcią i opium przejściowo odebrało mu znaczną część manualnej sprawności. Po sześciu latach europejskiego tournée wrócił do domu i zajął się kolekcjonowaniem starożytnych instrumentów… Taki miał właśnie na resztę życia kaprys…

INSPIRACJA WPISU: