No i znowu przegrałem potyczkę z Mozartem. Tak naprawdę, to wcale jej nie planowałem, ale gdy, przygotowując się do wpisu o pięknym koncercie C-dur, który Wolfgang wykonał w Wiedniu 5 grudnia 1786 roku, tuż przed triumfalnym pobytem w Pradze, trafiłem na fragment łudząco podobny do Marsylianki, ucieszyłem się jak mały chłopiec. Wreszcie złapałem boskiego Amadeusza na plagiacie. Ogarnęła mnie radość, której nie zdusiło nawet wychylające się leciutko zza uśmiechu poczucie wstydu.

Ubrałem się i ruszyłem w stronę stołówki. Było jeszcze przed porą posiłku, ale ja chciałem zająć jak najlepsze miejsce, tak aby jak największa ilość osób usłyszała mój zarzut kierowany w stronę Mozarta. Wyobrażałem sobie, jak Wolfgang czerwieni się ze wstydu, chowa twarz w dłoniach i cichuteńko gaśnie. Wyobrażałem sobie brawa rozlegające się w stołówce, że wreszcie komuś udało się uciszyć rozbrykanego Mozarta.

Czekałem na jego przyjście pełen ekscytującego napięcia i radosnego przekonania, że wreszcie odkuję się za wszystkie dotychczasowe dokuczliwości Mozarta. Byłem nie tylko głuchy, byłem też ślepy. Dopiero teraz to widzę…

Gdy Wolfgang wszedł do stołówki, nie pozwoliłem mu nawet usiąść i od razu zapytałem:

– Czy prawdą jest, że oprócz sporych długów przywiozłeś z wizyty w Paryżu również melodię francuskiego hymnu, której użyłeś w swoim koncercie C-dur? Czyżby opuszczała cię wena i musiałeś korzystać z cudzych melodii?

Mozart przystanął, odwrócił się w moją stronę, a jego zaczerwieniona twarz nosząca ślady ospy z dzieciństwa stała się wręcz purpurowa.

– Będziesz się tego wstydził Ludwiku — powiedział cicho, a potem bez słowa odwrócił się i poszedł w głąb stołówki.

W sali zrobiło się cicho, jakby wszyscy w zakamarkach swojej pamięci próbowali odnaleźć cudze fragmenty wykorzystane przez siebie.

Po chwili zauważyłem, że Wolfgang zbliża się do mnie w towarzystwie Ravela i Debussy’ego.

– Dotknąłeś Ludwiku przykrej dla mnie sprawy, bo w Paryżu zmarła akurat moja ukochana matka, a ja nie miałem wtedy pieniędzy, aby zapewnić jej opiekę lekarza. Jeśli zaś chodzi o Marsyliankę, to ci dwaj francuscy dżentelmeni będą bardziej wiarygodni dla ciebie niż ja, więc oddaję im głos.

Cofnął się i schował za Maurice’a, który wykonał jeszcze krok do przodu, stanął jakby na baczność i powiedział:

– Marsyliankę skomponował Claude Joseph Rouget de Lisle 25 kwietnia 1792 roku.

– No i co z tego wynika — zapytałem, wciąż jeszcze nie widząc zbliżającej się klęski.

– Ano tylko tyle, że ja już wtedy od pięciu miesięcy nie żyłem. To mnie splagiatowano, a nie odwrotnie — z triumfem w głosie obwieścił Mozart, a następnie przyłożył kciuk do nosa, a pozostałymi palcami zamachał w powietrzu, jakby grał na flecie…

INSPIRACJA WPISU: