– Coś ty się, Ludwisiu tak tej biednej Clary uczepił? – usłyszałem zza pleców dobrze znany mi głos i zanim odwróciłem się w stronę nadchodzącego Amadeusza, ukryłem uśmiech zadowolenia, bo choć nikt w DNM-ie nie irytuje mnie bardziej niż on, to przyznać muszę, że się stęskniłem…
– Staram się ją zrozumieć i…
– …rozgrzeszyć? – uprzedził mnie Mozart, po czym podparł się buńczucznie rękoma pod boki, przybrał groźną minę i dodał:
– A jakie ty masz do tego prawo? – a gdy już myślałem, że skończył, wydął usta i dodał:
– … Ludwisiu!
Gdyby nie to, że Wolfi nie był sam, pewnie bym go zrugał, a może nawet i wytargał za perukę. Mozart przezornie wycofał się za mocno korpulentnego jegomościa, którego kojarzę z częstych jego spotkań z Brahmsem i z tego, że mówią o nim: „ten od wariacji”. Dziwiło mnie to, bo nigdy go nie widziałem, aby sprawiał jakiekolwiek kłopoty i naprawdę wariował, ale jakoś nie złożyło się dotychczas, abyśmy się osobiście zapoznali.
Wolfgang zauważył moje zainteresowanie chroniącą go pękatą tarczą, wychynął zza swego towarzysza, a przedstawiając kompana, poklepywał go po potężnym brzuchu:
– To Johann Baptist Joseph Maximilian Reger. Zje i wypije wszystko niezależnie od smaku i mocy – Wolfi zaśmiał się, zadowolony ze swojej uszczypliwości.
– Powinieneś go znać, bo napisał wariacje na temat wzięty z jednej z twoich bagateli. Nikt tego nie gra, bo już sam temat pierwotny był głupawy i nudny – Mozart znowu schował się za Regerem, ale widząc, że nie dotknął mnie zbytnio, wysunął głowę i rzekł:
– Nie to, co mój temat z sonaty od „Marsza tureckiego”. Słyszałeś? Podziwiałeś?
Reger, nie wyczuwając przekorności zachowania Wolfganga, poczuł się zobowiązany do zabrania głosu, chyba w mojej obronie, jakbym tego naprawdę potrzebował:
– Ja uważam, że oba te tematy są piękne. Inaczej bym ich nie przerabiał. Podobnie zresztą było z tymi od Bacha, Telemanna i Hillera. Zwłaszcza Bacha uwielbiam. Dla mnie jest on „początkiem i końcem wszelkiej muzyki” – w mig uświadomił sobie, do kogo i w czyjej obecności wypowiedział te pochwały, przykrył usta i zza palców rzekł coś, co brzmiało jak jakieś:
– Ups!
Po chwili cofnął dłonie, oblizał wargi i z miną niewiniątka wykrztusił z siebie:
– Chyba zwariowałem!
– To wszystko przez Brahmsa. Tak mi się spodobały jego wariacje na temat Haydna, że zacząłem tworzyć własne – dodał szybko, wciąż uciekając jednak wzrokiem na boki.
– Chyba jestem podatny na obce wpływy. Jako piętnastolatek po raz pierwszy usłyszałem Parsifala w Bayreuth. Z wrażenia płakałem potem przez dwa tygodnie, a w końcu postanowiłem, że będę taki, jak Wagner. Dlatego zostałem muzykiem…
– Z każdej strony atakowały mnie już jednak wtedy dźwięki Schoenberga i jemu podobnych, a ja tak bardzo chciałem jeszcze choć przez chwilę pobyć w czasach Bacha, Telemanna, Haydna, czy nawet w waszych epokach. Brahms swoimi wariacjami pokazał mi sposób, jak można się wami ogrzać…
– Aha, to o takie wariacje chodzi? A ja myślałem, że kto z kim przestaje, to takim się staje – wskazałem na Mozarta, który śmiał się, aż do momentu, póki nie zrozumiał…










