Naprawdę nie podejrzewałem Jeana o taką obrotność. Niby przyszedł tylko na chwilkę z podziękowaniami za wpis o swoim „Skrzypcowym”, ale wychodząc, pozostawił na stoliku, niby przez roztargnienie, kilka płyt z kolejnymi swoimi utworami. Pewnie jutro przyjdzie i ze swoją smutną miną będzie udawał, że nie wie, gdzie one są i czy „przypadkiem” nie zostawił ich u mnie…

Prawdę powiedziawszy, tak lubię Jeana i jego muzykę, że nawet byłem zadowolony z tych „podrzutków”. Moja radość jeszcze się zwiększyła, gdy na szczycie małego stosiku z płytami zobaczyłem suitę „Pelleás et Mélisande”. Doskonale pamiętam swoje przeżycia podczas odsłuchu muzyki Debussy’ego i Schoenberga o losach dwóch zakochanych braci i pięknej Melizandy.

Z rosnącą ciekawością włączyłem płytę i jak niemal zawsze muzyka Sibeliusa natychmiast wprowadziła mnie w nostalgiczną euforię. Oczekiwałem również dynamicznych scen i bogatej orkiestracji, ale sprytny Janne pousuwał ze swojej suity do sztuki zamówionej przez szwedzki teatr w Helsinkach wszystkie dynamiczne fragmenty i pozostawił w niej tylko takie, które dyskretnie oddawały dramaturgię losów Golauda, Peleasa i Melizandy…

Miało to swoje wady i zalety. Pełen spektakl do sztuki Maeterlincka został na tyle dobrze przyjęty w Finlandii, że tylko samą wiosną 1905 roku wykonano go 18 razy, z czego Sibelius dyrygował osobiście podczas sześciu przedstawień. Był to niewątpliwie sukces.

Tymczasem pozbawiona gwałtownych wybuchów i dramatycznych kontrastów suita, okazała się dla współczesnej publiczności zbyt cicha, zbyt wyrafinowana, zbyt subtelna, co nie przyniosło Sibeliusowi wielkiego sukcesu.

Mimo tego dla mnie jest to muzyka czarująca i czarodziejska, a jej szczytowym momentem jest kończąca suitę „Śmierć Melizandy”.

Dopiero u Sibeliusa można zrozumieć w pełni podkreślenie Maeterlincka, że skaleczona przez Golauda Melizanda nie umarła od ran, lecz z rozpaczy nad śmiercią ukochanego Peleasa. Dopiero u Sibeliusa można usłyszeć jej bezgłośny szloch, przejmujący cichy jęk duszy uchodzącej z ciała i rozpacz pogodzonej z losem kochającej kobiety. Dopiero u Sibeliusa wyraźnie słychać, że Melizanda żyć nie chciała… Dla mnie to jeden z najbardziej poruszających fragmentów w całej muzyce. Lubię Sibeliusa i jutro, gdy przyjdzie po swoje „przypadkiem” zostawione płyty, szczerze go uściskam…

INSPIRACJA WPISU: