Od wielu dni zaczepiał mnie George Szell. Nie miał pewnie złych intencji i jedynie chciał się pochwalić, że również jego nagrania przeszły remastering. Był przy tym przekonany, że skoro poddaje się te nagrania temu procesowi, to musi to świadczyć o ich niezwykłej jakości i ponadczasowej wartości.
Nie zwrócił chyba jednak uwagi, że w tej chwili poddaje się digitalizacji (?) i remasteringowi wszystko, co da się znaleźć w archiwach.
Nie chcę mu sprawić przykrości, bo podrzucone mi przez niego „Tańce słowiańskie” Dworzaka są naprawdę ładnym wykonaniem. Dlaczego jednak to ja miałbym mu mówić, że wcale jednak nie najładniejszym…?
Postanowiłem zastosować wczorajszą metodę przećwiczoną na Wilhelmie i Herbercie. Może to nie takie głupie, bo ci dwaj przysiedli się wczoraj do Wanda i zaczęli wspólnie rozmawiać.
Obserwując tę scenę, wielu z wrażenia zapomniało o wieczornym deserze…
Jak pomyślałem, tak zrobiłem… Odszukałem w jednym z kątów sali poznanego kiedyś Václava Neumanna, uściskałem go i na cały głos oznajmiłem:
— Twoje „Tańce” Antonina czynią mnie szczęśliwym, a i te węgierskie Brahmsa też są dla mnie równie piękne…
Na szczęście, idący za mną krok w krok Szell w lot zrozumiał moje intencje. Uśmiechnął się szczerze, wyciągnął do Václava rękę na powitanie i zaproponował mu wspólną przechadzkę po parku.
Zdumiony Neumann odwzajemnił powitalny uścisk i gramoląc się zza stolika, zdołał jedynie wyszeptać:
— Może odłóżmy ten spacer na jutro, jest silny wiatr i pada deszcz, a ja tak dawno nie ruszałem się ze swego kąta, że na kolację przyszedłem w bamboszach…
Wszyscy roześmiali się życzliwie, tylko siedzący przy stoliku Neumanna jego rodak Talich patrzył na całe to widowisko z wyraźnym grymasem na twarzy.
Wiem, wiem, gdyby jego nagrania miały lepszy dźwięk, to może to właśnie on tłumaczyłby się w tej chwili z bamboszy… No cóż…



