Zupełnie się nie spodziewałem, że podejście Mendelssohna do wzbogacania muzyki słowami wywoła takie zainteresowanie wśród mieszkańców DNM-u. Kilka osób przyszło do mnie z dość podobnym przesłaniem, że muzyka wielokrotnie bywa wyłącznie akompaniamentem do słów, a im lepszym akompaniatorem okazywał się kompozytor, tym pełniej udawało się wyrazić znaczenie i wagę tekstu.

Co ciekawe, wyjątkową troskę o wybrzmienie mocy słów przejawiali ci spośród nas, którzy próbowali upiększyć muzyką teksty religijne. Dla nich każde użyte słowo miało znaczenie często wręcz mistyczne, a muzyka zazwyczaj bywała tylko dodatkiem do przekazu werbalnego.

Przy okazji tych dyskusji dowiedziałem się jednak, że nie każdy, kto tworzył muzykę opartą o kanoniczne teksty, może uznać siebie za twórcę wyrażającego religijną prawdę. Tezę taką odważył się postawić John Tavener — jeden z młodszych mieszkańców naszego Domu, a przykładem, który miał podeprzeć słuszność tej tezy, stała się moja „Missa Solemnis”.

Tavener dowodził, że Królestwo Boże nie potrzebuje „dramatycznego tytanizmu”, jak to odebrał w mojej mszy, lecz pokornego i cichego wielbienia i dziecięco ufnego wyznawania wiary. Coś mi się wydaje, że nie będzie mi z Johnem zbyt po drodze…

O Tavenerze zrobiło się w DNM-ie głośno, gdy zaraz po jego przybyciu do nas próbował przekonać wszystkich, że pochodzi w prostej linii od Johna Tavernera z XVI wieku. Długo obaj Johnowie debatowali, ślęcząc nad swoimi drzewami genealogicznymi, ale z tego, co wiem, to chyba nie doszli jednak do porozumienia.

Może to była tylko jedna ze sztuczek młodego u nas Tavenera, który wyraźnie potrafi się odnaleźć w każdym gronie, w którym się znalazł. Żyjąc w świecie opanowanym przez różne media, funkcjonował w zbiorowej świadomości jako playboy, celebryta, kolekcjoner zabytkowych samochodów, posiadacz zamku…

Dopiero tu przyznał się nam, że większość tych historyjek zmyślona była na potrzeby reklamy, częstokroć tworzonej nie przez niego, a przez firmy, które zarabiały na jego muzyce.

Tak naprawdę, to przyznał się nam tylko do jednego Bentleya, do bliskiej znajomości z piękną aktorką Mią Farrow, do dobrych relacji z jednym z Beatlesów (kto to był, do diabła?), któremu jego młodszy brat Roger odnowił dom, do przyjaźni z brytyjskim księciem Karolem i do uwielbienia dla jego żony — księżnej Diany, którą pożegnał po jej tragicznej śmierci pięknym utworem „Song for Athene”, wykonanym podczas pogrzebu przy miliardowej publiczności na całym świecie.

Jeśli to jest tylko „tylko”, no to rzeczywiście całkiem nieźle…

Przy bliższym poznaniu szybko okazało się, że Tavener ma drugie oblicze niezwykle wrażliwego kompozytora o głębokich przekonaniach religijnych, który po przejściu w 1977 roku na prawosławie zainteresował się mistycyzmem, studiowaniem pism religijnych i ich oprawą muzyczną.

Przeżyty w 1980 roku udar mózgu jeszcze bardziej umocnił jego religijność, a głównym celem stało się dla niego pogodzenie wiary z muzyką.

Rozczarowany zachodnią cywilizacją, w tym również i muzyką, które uważał za materialistyczne i egocentryczne, coraz chętniej sięgał do tradycji Wschodu, interesując się muzyką hinduską, arabską i suficką, ale również tradycyjną muzyką amerykańskich Indian, uznając w tej twórczości „ezoteryczny wymiar” i „ducha metafizycznej ekstazy”.

Muzykę uważał za modlitwę, a modlić się według niego należało w ciszy. Podobnie jak Arvo Pärt potrafił poprowadzić swoją publiczność w głęboką ciszę, z której wyłaniały się łagodne dźwięki sprzyjające medytacji i kontemplacji religijnych tekstów.

Piękno unoszącej się w powietrzu muzyki Tavenera, podobnie jak w pieśniach Mendelssohna, tkwi w jej prostocie. To „muzyka, która uspokaja i dociera do rdzenia duszy” niosąc ze sobą przy okazji głębokie treści ukryte w słowach.

Wspomnienie Felixa sprawiło, że zacząłem się zastanawiać, jak ta uduchowiona muzyka wpływałaby na mnie bez oddziaływania słów. Sięgnąłem po napisany niedługo po udarze Tavenera jego „Funeral Ikos”, w którym soliści i chór śpiewają greckie teksty wykonywane podczas pogrzebów księży, a później posłuchałem tego samego utworu w wersji instrumentalnej, bez słów, z poruszoną do łez wiolonczelą…

Jak dla mnie Mendelssohn miał rację. Wcale nie potrzebowałem słów, aby mocno przeżyć tę piękną muzykę…

INSPIRACJA WPISU: