Bardzo mnie ciekawiło, dlaczego Haydn wrócił z Londynu do Austrii. On sam opowiada jednak o swoich decyzjach dość niechętnie. Może dziś uda mi się coś od niego wyciągnąć, bo zapowiedział się na wieczorną pogawędkę.

Przygotowując się do rozmowy z Josephem, postanowiłem posłuchać jego ostatniej symfonii, którą wykonywał podczas pożegnalnego angielskiego koncertu i muszę przyznać, że symfonia ta swoim rozmachem absolutnie zasłużyła na londyński przydomek, jakim została wyróżniona.

Haydn przyszedł lekko spóźniony, ale nawet nie przeprosił, tylko od razu przeszedł do sedna:

– Pewnie chcesz się dowiedzieć, dlaczego wróciłem…

– A i owszem… Za premierowy koncert swojej ostatniej symfonii zarobiłeś 4000 guldenów, czyli więcej niż przez całe życie u Esterházych…

– Uhm…

– Nigdy wcześniej nie tworzyłeś tak pięknych symfonii, jak w Londynie…

– Dzięki…

– Miałeś do dyspozycji najlepsze europejskie orkiestry…

– To prawda…

– Kochała cię publiczność, a i krytycy pisali o tej symfonii, że jest „pełna bogactwa i majestatu we wszystkich jej częściach” i nazywali cię „ojcem symfonii”.

– Przecież wiesz, że nie jest to prawda. To nie ja wymyśliłem symfonie…

– Otrzymałeś doktorat na Uniwersytecie Oksfordzkim, zostałeś przyjęty przez króla Jerzego III, który kusząc cię do pozostania w Londynie, zaproponował ci zakwaterowanie w zamku Windsor…

– A wiesz, jak śmiesznie wyglądałem w tym oksfordzkim stroju doktora…?

– Pewnej angielskiej wdowie bardzo się podobałeś…

– To był tylko krótki romans… Wciąż byłem żonaty z tą moją „piekielną bestią”…

– Anglicy, podobnie jak u Esterházy’ego słuchali muzyki nogami, tupiąc i hałasując…

– Rzeczywiście, czułem się jak w domu… Angielska publiczność była głośna i nieuważna, i przychodziła na koncerty prosto po posiłkach i drinkach, co często kończyło się zasypianiem podczas koncertu…

– Nudziłeś się u Esterházych i wpadłeś w rutynę…

– Owszem. Pisałem nie raz, że „siedzę na mojej pustyni – opuszczony – jak biedny sierota – prawie bez towarzystwa ludzi

– No więc czemu?

– Jest takie słowo w moim słowniku: lojalność… Wszystko, co mnie doprowadziło do Londynu, zawdzięczałem Esterházym. Najpierw Pawłowi, który przygarnął mnie jako młodego śpiewaka, którego czekała w zasadzie tylko kariera kastrata, a później Mikołaja, który dał mi pełną swobodę w rozwoju swego talentu i luksus pewnego dnia codziennego…

– Ale oni już nie żyli!

– No tak, ale w 1795 roku po krótkich rządach księcia Antoniego, który rzeczywiście mnie nie potrzebował, panowanie nad dworem Esterházych przejął książę Mikołaj II, który poprosił mnie, tak właśnie – poprosił!, o powrót i przywrócenie orkiestry do jej dawnej świetności, a ja tę propozycję przyjąłem z dumą i zadowoleniem. Znowu mogłem się nudzić…!

INSPIRACJA WPISU: