To aż niewiarygodne jak bardzo przewrażliwieni są niektórzy na punkcie swojej sławy. Wystarczyło jedno zdanie, z którego mogło wynikać, że gdyby nie Bach, to nikt nie poznałby prawdziwej wartości muzyki Vivaldiego, by Antonio natychmiast zgłosił się do mnie z pretensjami…

Długo musiałem mu tłumaczyć, że nie było moim zamiarem pomniejszanie jego znaczenia, ale wyłącznie stwierdzenie faktu ponownego odkrycia dzieł Włocha po zauważeniu, jaki wpływ wywarł na młodego Bacha.

Dopiero po wyjściu Antonio uświadomiłem sobie, ile miałem szczęścia, że nie napisałem o tym, że wielu współczesnych Vivaldiemu uważało jego muzykę za wyjątkowo atrakcyjną głównie z powodu częstego jej wykonywania przez całkowicie żeńską orkiestrę złożoną z uczennic i wychowanic sierocińca, w którym Vivaldi pracował. To by dopiero było…

Zupełnie inaczej podszedł do tej kwestii Bach. Bez zbytniego wdawania się w głębokie rozważania stwierdził:

– Po prostu…, gdy jako 23-latek przyjechałem do Weimaru, to muzykę Vivaldiego słychać było w każdym zakątku miasta. Była tak niezwykle popularna, że chcąc sie przypodobać zatrudniającemu mnie księciu Wilhelmowi Ernstowi, postanowiłem kilka skrzypcowych koncertów Włocha przerobić na klawesyn.

– Nie będę zaprzeczał, że muzyka Vivaldiego wywarła na mnie wpływ, ale przecież tak samo było z Buxtehude, u którego byłem w 1704 roku, z Pachelbelem, który był nauczycielem mojego wujka czy też z Telemannem, którego spotkałem w Eisenach. Wszyscy uczyliśmy się od siebie wzajemnie, a ja chłonąłem doświadczenie innych tym bardziej zachłannie, że nigdy nie miałem swojego własnego, stałego nauczyciela…

– Dopiero gdy posłuchałem tutaj w DNM-ie opowieści o losach wielu moich kolegów, uświadomiłem sobie, że w przeciwieństwie do nich nie jeździłem po Europie, ale całe swoje życie spędziłem na różnych posadach w północnych Niemczech i to do mnie musiała dotrzeć czyjaś muzyka, a nie odwrotnie. Docierali tylko ci najbardziej znani, a to oznacza, że Vivaldi bezspornie był jednym z nich.

– Wyjątkiem był Buxtehude, do którego udałem się pieszo, ale on był organistą, a ja od dzieciństwa uwielbiałem organy ponad wszystko.

– Gdy miałem niespełna 10 lat zmarł mój ojciec i jego brat przyjął mnie i starszego ode mnie o trzy lata Jakuba do swojego domu w Ohrdruf. To było najlepsze, co mogło mnie spotkać. Wujek Johann Christoph był organistą, a ja spędzając u niego pięć lat, stałem się „czystym i silnym fugistą”, jak napisał o mnie mój syn Emanuel.

– Wujek nie poświęcał wprawdzie czasu mojej nauce, ale kazał mi kopiować dzieła innych kompozytorów i właśnie to były moje lekcje. Uczyłem się w samotności, kopiując innych, w tym Pachelbela, który jak już mówiłem, był nauczycielem wujka. Dodatkowo wiele razy pomagałem w naprawach organów w Ohrdruf i to też było wspaniałe doświadczenie.

– Nie będę cię zamęczał zbędnymi szczegółami, ale gdy zasmakowałem gry na organach, szukałem każdej okazji, aby poznawać nowych kompozytorów i nowe instrumenty. Wujka, który doczekał sie trójki własnego potomstwa, nie było stać na dłuższe utrzymywanie mnie i Emanuela, i zaczęła się moja wędrówka…

– Najpierw Lüneburg, skąd kilkakrotnie wybrałem się do Hamburga, później Arnstadt, skąd urlopowano mnie do Lubeki do Buxtehude, później Langewiesen, Mühlhausen i wreszcie Weimar – wszędzie kusiły mnie wtedy przede wszystkim nowe organy.

– Na dłużej osiadłem tak naprawdę dopiero w Weimarze i właśnie tam stałem się niezwykle płodny. W ciągu dziewięciu lat oprócz ponad 200 mniejszych i większych dzieł organowych zostałem ojcem sześciorga dzieci…

– Mógłbym mówić o organach godzinami. To najpotężniejszy instrument, a ja nauczyłem się nim posługiwać w taki sposób, aby tę potegę poczuć mógł każdy. Za punkt honoru postawiłem sobie zadanie, aby nauczyć się przekazywać na organach dźwięki natury: burzę, wiatr, deszcz, szum drzew i szmer wody. Jak ja to lubię…

– Rozbudowałem organy w Weimarze, w Taubach, w Bad Berka i testowałem wiele innych. Do dziś wspominam wielkie organy w Halle, które tak mnie zauroczyły, że niewiele brakowało, a porzuciłbym dla nich posadę w Weimarze.

Słuchałem Bacha i już trochę znudzony tymi opowieściami o organach szukałem sposobu, aby przerwać wyliczankę kolejnych miejsc z piszczałkami i korzystając z momentu, kiedy Sebastianowi zaschło w ustach i sięgnął po kubek z napojem, szybko powiedziałem:

– Wrócimy jeszcze do tej rozmowy, ale dzisiaj chciałbym choć trochę posłuchać tych twoich organowych klejnotów. Nie miałbyś nic przeciwko temu, abyśmy zaczęli od preludiów, fantazji, toccat i fug? Wiem, że twoją Toccatę i fugę w d-moll zna cały świat. Podobnie, jak wielu również i ja myślę, że to najpiękniejszy organowy utwór, jaki ktokolwiek kiedykolwiek skomponował…

– Prawdą jest, że wyjątkowo mi się udała, ale zamilknę dopiero wtedy, gdy mi obiecasz, że posłuchamy również innych fug, bo one też są tego warte…

– Ależ oczywiście, właśnie na to liczę… – odpowiedziałem tak szybko, że Sebastian długo spoglądał na mnie, szukając odpowiedzi, czy przypadkiem nie chodziło tylko o to, by zamilkł…

INSPIRACJA WPISU: