Usłyszałem dzisiaj coś, co sprawiło, że poczułem się mocno podekscytowany. Podczas obiadu przechodziłem obok stolika, przy którym zgromadziło się kilku węgierskich dyrygentów otaczających jednego z nowoprzybyłych. Rozpoznałem w nim Krzysztofa Pendereckiego i dotarło do mnie, że Węgrzy „szkolą” Polaka.

Te dwie nacje zawsze darzyły się sympatią, a Penderecki zasłynął między innymi tym, że o ile nie było to konieczne, to starał się nie słuchać cudzej muzyki, aby nie narażać się na jej wpływ na swą oryginalną twórczość. Pod wieloma względami był muzycznym prawiczkiem z własnego wyboru.

Gdy usłyszałem słowa Fritza Reinera zachwalającego kwartety smyczkowe Bartóka jako największe osiągnięcia w tym gatunku, to poczułem silną ciekawość lekko podszytą coraz bardziej ogarniającą mnie zazdrością…

Ja, twórca wielu kwartetów powszechnie uznawanych za wybitne usłyszałem piękne słowa Reinera o innym kompozytorze:

– Jeśli kwartety Bartóka są ci dotychczas nieznane, to jesteś szczęściarzem, bo czeka cię fascynująca muzyczna podróż po największych arcydziełach kameralistyki…

Wycofałem się… Wstydziłem się tej swojej zawistnej małostkowości, ale jednocześnie moja pobudzona ciekawość sprawiła, że zrezygnowałem z poobiedniego deseru i ruszyłem do swojego pokoju, chcąc jak najszybciej rozpocząć odsłuch kompletu kwartetów Béli.

Po chwili zatrzymałem się, zawróciłem do stołówki, podszedłem do węgierskiego stolika, przywitałem się ze wszystkimi i zwracając się bezpośrednio do Polaka, powiedziałem:

– Wprawdzie jest mi trochę przykro, że za wzorzec uznaliście inne kwartety niż moje lub Haydna, ale cóż… takie czasy… Czy miałbyś coś przeciwko temu, abyśmy w podróż odkrywającą Bartóka wyruszyli razem? Przy okazji trochę bliżej się poznamy…

– To będzie dla mnie wielki zaszczyt… Szkoda, że moja żona tego nie widzi…

Wdaliśmy się w miłą rozmowę i nawet nie zauważyliśmy momentu, w którym dołączył do nas Béla Bartók. Przysłuchiwał się naszym planom przez chwilę, aż w końcu odezwał się dość zaskakującymi słowami:

– Pierwszy spośród sześciu kwartetów uznanych przeze mnie za godne opublikowania napisałem z rozpaczy i wściekłości, gdy rzuciła mnie młodziutka skrzypaczka Stefi Geyer. Miałem wtedy 27 lat i mocno przeżyłem miłosny zawód, ale przysięgam wam, że pozostałe kwartety nie powstawały po kolejnych rozstaniach. Każdy z nich stanowi raczej kulminacyjny punkt innej fazy mojego artystycznego rozwoju i każdy jest inny technicznie, estetycznie i emocjonalnie…

– Tak, tak, słyszałem, że zabierają w podróż… – nie mogłem się powstrzymać przez złośliwym wtrętem.

– Dumny jestem z tego, że moi koledzy uważają je za najwybitniejsze kwartety po twoich, mistrzu…

Ten niespodziewany miód na moje uszy sprawił, że nie potrafiłem ukryć zadowolenia i z rozradowanym uśmiechem wydusiłem z siebie tylko mocno zdumione:

– Eeee…

Roześmiali się wszyscy. Śmiali się Bartók, Reiner, Ormandy, Nikisch, Solti, Szell… i nawet Penderecki ułożył usta pod swym bujnym wąsem w kształt sugerujący uśmiech.

Béla przybliżył się do mnie, mówiąc zza uśmiechu:

– Nie daj się mistrzu przekonać, że skoro w moich kwartetach jest wiele odniesień do ludowej muzyki węgierskiej, to tylko Madziarzy czują tę muzykę prawidłowo. Posłuchajcie też z Krzysztofem, jak wykonują ją Japończycy, Amerykanie lub Brytyjczycy. Dwóch Anglików mieści się w odnowionym składzie węgierskiego Kwartetu Takácsa i mówię wam, grają naprawdę po mistrzowsku.

Zza pleców Bartóka wychylił się Ferenc Fricsay. Lekko odsunął na bok Bélę i powiedział słowa, które pomimo użycia liczby mnogiej ewidentnie kierowane były tylko do mnie:

– Bądźcie cierpliwi. Z muzyką Bartóka trzeba się oswoić. Ruszając w podróż z kwartetami, nie wahajcie się też zmieniać środków lokomocji. Każde kolejne wykonanie przybliży was do celu, a na końcu sami staniecie się drogą…

INSPIRACJA WPISU: