Powiedziałem kiedyś, że „wszystko, co robię poza muzyką, jest źle zrobione i głupie” i myśl ta nawet tutaj nie daje mi spokoju. Nie potrafiłem znaleźć sobie żony; fatalnie ułożyły się moje relacje z młodocianym siostrzeńcem, którego chciałem otoczyć ojcowską miłością; powinienem nauczyć się powstrzymywać od wybuchów pieniackiego gniewu i na pewno mogłem mniej pić…

W efekcie głupiego postępowania byłem najczęściej sam, Karl pomimo wyroku sądowego przyznającego mi opiekę nad nim i tak wymykał się do matki, z powodu ataków furii opuścił mnie nawet mój lekarz, choć bardzo go potrzebowała moja przepita wątroba…

Nie ma się czym chwalić. Naprawdę…!

Nawet w sprawach codziennych popełniałem błędy. Gdy w 1822 roku książę Mikołaj Golicyn zamówił u mnie trzy kwartety, pozwolił mi ustalić cenę za nie na poziomie, który ja sam uznam za właściwy, a ja napisałem mu, że życzę sobie po 50 dukatów za każdy, choć dziś nie mam wątpliwości, że gdybym zaproponował cenę nawet trzykrotnie wyższą, to też bym ją otrzymał. No cóż… głupich nie sieją, sami się rodzą…

Księciu obiecałem, że pierwszy z kwartetów dostarczę najpóźniej za dwa miesiące, ale tak się jakoś porobiło, że najpierw pochłonęła mnie „Missa Solemnis”, potem „Wariacje Diabelliego” i „Dziewiąta”. Książę wielokrotnie mnie ponaglał, ale do pracy nad kwartetami usiadłem na dobre dopiero późnym latem 1824 roku.

Zbliżały się moje 54. urodziny, a ja byłem tak bardzo chory, że spodziewałem się śmierci w każdej chwili. Potrzebowałem opieki i pisałem bezskuteczne błagalne listy do siostrzeńca, aby mnie odwiedził. Ponieważ nie przychodził, poprosiłem jednego ze swoich uczniów o śledzenie 19-letniego wówczas Karla, czy nie włóczy się po knajpach, salonach gier i domach publicznych. Bardzo mi go brakowało!

Tęsknota za Karlem, poczucie odpowiedzialności za jego losy, własna choroba i emocjonalny bagaż przeżyć z czasu komponowania mszy i „Dziewiątej” sprawiły, że byłem zupełnie innym człowiekiem niż jeszcze parę lat wcześniej. Co najważniejsze, byłem w pełni świadom nadchodzącego końca…

Pojechałem na krótko do Baden i mój stan zdrowia polepszył się na tyle, że dałem temu wyraz w dedykacji do trzeciej części pierwszego z kwartetów, którą nazwałem ozdrowieńczą „świętą pieśnią dziękczynną”.

Całkiem niedawno przeczytałem w Nekronecie recenzję Roba Cowana z „Gramophone”, który napisał, że to „niebiańskie” Molto adagio z tego kwartetu a-moll „to rodzaj muzycznego doświadczenia, które zmienia życie”.

Rzadko kiedy chwalę krytyków, ale tu ten Cowan trafił w punkt, choć patrząc ze swojej perspektywy, odwrócił kolejność zdarzeń.

Prawda jest taka, że rzeczywiście to moje mocno zmienione życie, przyniosło mi nową muzykę i nowe doświadczenia…

Zaraz po ukończeniu kwartetu a-moll rzuciłem się do pisania kolejnego (B-dur) i w nim znów dałem upust swojej udręce i rozpaczy, pisząc Cavatinę, w której skrzypce aż zanoszą się od płaczu.

A potem powstał c-moll – mój najwspanialszy, najdoskonalszy! To o nim Wagner napisał, że jego pierwsza część „ujawnia najbardziej melancholijne nastroje wyrażone w muzyce”. Do dziś mnie wzrusza wyobrażenie sceny, w której umierający Schubert domaga się wykonania przed nim mojego kwartetu, a po jego wysłuchaniu wygłasza zdanie, które zapamiętam na zawsze: „Po tym, cóż nam pozostaje do napisania?”

Tak intymnej muzyki nie pisałem dotychczas nigdy. Tak brzmiał prawdziwy prywatny tembr głosu człowieka podsumowującego swoje życie. Wiedziałem, że Schubert będzie jedną z niewielu współczesnych mi osób, które zrozumieją moje kwartety i nie dbałem o to, że ich muzyka będzie odrzucona i uznana najwyżej za ekscentryczną próbę wzbudzenia zainteresowania przez głuchego.

Zupełnie też nie wiedziałem, ile trzeba będzie czekać, aż pojawią się muzycy, którzy podejmą próby interpretacji tych kwartetów. W Wiedniu przez 25 następnych lat tylko siedem razy ktoś próbował je wykonać. Okazało się, że dopiero wczesne lata XX wieku przyniosły renesans zainteresowania moimi ostatnimi kwartetami w efekcie legendarnego już dzisiaj wykonania dokonanego przez Kwartet Buscha.

Już przy poprzedniej partii kwartetów jasno mówiłem, że są one przeznaczone dla przyszłych muzyków i mocno wyprzedzają swój czas, ale mimo tego nigdy nie spodziewałem się aż tak niezwykłego odzewu przyszłości.

Dziś czytam w wielu recenzjach, że te moje ostatnie kwartety są jedną z największych kompozycji muzycznych wszech czasów. Niektórzy wręcz mówią, że to największe osiągnięcie jakiegokolwiek kompozytora, jaki kiedykolwiek żył, a brytyjski krytyk i kompozytor Robert Simpson napisał nawet, że „w całej muzyce nie ma czegoś takiego” i że właśnie je zabrałby ze sobą na bezludną wyspę…

Tak na chłodno, to uważam, że sporo w tym przesady, ale mimo tego bardzo mi miło czytać takie teksty. Może nawet polubię krytyków!

INSPIRACJA WPISU: