Zupełnym przeciwieństwem Haydna w oczekiwaniu na jakąkolwiek promocję swojej muzyki okazał się Schubert.

Wiedziałem, że Franz uwielbia mnie bezgranicznie i traktuje jak swojego guru. Tym też tłumaczyłem sobie fakt, że nieustannie się na niego natykałem i nawet nie przyszło mi do głowy, że Schubert w tym swoim uwielbieniu wcale nie był taki bezinteresowny.

Być może z powodu tego, że za życia nie miał prawie wcale okazji do publicznych wystawień swoich utworów, próbuje teraz nadrabiać stracony czas i wciąż szuka możliwości do prezentacji swojej muzyki.

Za jedną z takich okazji uznał widocznie moją kronikę, bo od jakiegoś czasu krąży wokół mnie jak satelita, nieustannie przypominając o swoim istnieniu i wszystko wskazuje na to, że ta metoda może być skuteczna. Coraz częściej myślę o Schubercie, przeglądam jego utwory i planuję przyszłe wpisy o nim i o jego muzyce.

Trochę mi szkoda Franza, bo w swym krótkim życiu zupełnie nie zaznał publicznego uznania, co wcale nie oznacza, że nie był ceniony w węższym gronie swoich przyjaciół i znajomych.

Począwszy od 1816 roku młody, zaledwie 19-letni Schubert został zaproszony do Towarzystwa Przyjaciół Muzyki Austriackiego Państwa Cesarskiego założonego przez Ignaza Sonnleithnera. To w jego muzycznym salonie miały miejsce premiery wielu utworów Schuberta dla wyselekcjonowanej grupki melomanów, wśród których Franz zdobywał coraz większy autorytet i szacunek.

Wszystko zmieniło się, gdy na początku 1824 roku zmarła żona Sonnleithnera, a on sam z rozpaczy postanowił zamknąć swój salon. O muzyczny byt Schubert musiał się zacząć troszczyć całkowicie samodzielnie.

W tym samym czasie wiedeńskie salony wciąż jeszcze rozbrzmiewały moim Septetem, który cieszył się tak wielkim uznaniem, że aż doprowadzało mnie to do szału. Niewiele brakowało, a pewnego dnia spaliłbym rękopis. Ja cierpiałem, że publiczność chce septetu, nie zwracając uwagi na inne moje dzieła, a w tym samym czasie Schubert marzył o takiej sławie, jaką mój septet właśnie mi zapewniał.

Franz postanowił skopiować mój pomysł, a nawet go rozwinąć. Do użytych przeze mnie klarnetu, fagotu, rogu, skrzypiec, altówki, wiolonczeli i kontrabasu dodał jeszcze jedne skrzypce i stworzył oktet…

Nie pamiętam dokładnie, kto przyniósł mi ten oktet do wglądu, ale po posłuchaniu cudnego Adagio postanowiłem dyskretnie pomóc Schubertowi.

Za pośrednictwem skrzypka Ignaza Schuppanzigha namówiłem kilku muzyków, którzy od lat z powodzeniem wykonywali mój septet do odegrania utworu Schuberta, a swojego ucznia arcyksięcia Rudolfa uprosiłem o zgodę na występ w jego domu.

Nie było to wcale trudne, bo jak się okazało, zarządcą na dworze arcyksięcia był hrabia Ferdynand Troyer, utalentowany amator klarnecista, któremu powierzono do odtworzenia ważną partię klarnetu.

Występ moich przyjaciół i hrabiego Troyera okazał się tak dużym sukcesem, że zaowocowało to kilkoma kolejnymi spektaklami w domach wiedeńskiej szlachty.

Z rozrzewnieniem wspominałem te dawne czasy i nagle poczułem pilną potrzebę posłuchania oktetu Schuberta. A więc jednak jego metoda, by być cały czas na widoku, naprawdę okazała się skuteczna.

Aż mnie kusiło, żeby zacząć słuchać od razu od drugiej części oktetu. Z tego, co pamiętałem, to jest to jeden z najpiękniejszych wolnych motywów Schuberta, który już niejeden raz kołysał mnie do marzeń. Nie zastanawiając się dłużej, włączyłem pierwsze wskazane przez Spotify nagranie i już po kilku taktach poczułem… spory niedosyt.

Chyba za bardzo nastawiłem się na pamiętane z dawnych odsłuchów poczucie rozkosznego kołysania. Zawiedziony zacząłem przesłuchiwać kolejne wykonania, aż wreszcie znalazłem takie, które przywróciło spokój moich wspomnień i uśmiech od ucha do ucha. Co za ulga!

INSPIRACJA WPISU: