Po kilku wpisach w kronice o Purcellu Henry poczuł się na tyle pewnie, że odważył się przychodzić do mnie z niezapowiedzianymi gośćmi. Tak było tydzień temu, kiedy bezskutecznie próbował mi zarekomendować swojego nauczyciela Johna Blowa z jego operą „Wenus i Adonis”. Tak stało się też i dzisiaj, gdy zawitał do mnie z poznanym niedawno Francuzem de Lalande.

Obaj poznali się dopiero w Domu Nieśmiertelnego Muzyka, bo choć żyli w tej samej epoce, to jednak bariera geograficzna okazała się wystarczającą przeszkodą do wcześniejszego nawiązania kontaktu.

Miło była patrzeć na ich wzajemną relację. Francuz wpatrywał się w Purcella z wyraźnym uwielbieniem, a Anglik spoglądał na de Lalande’a z łatwo dającą się wyczuć zawodową zazdrością.

Długo nie potrafiłem wyczuć jej przyczyn i dopiero z opowieści Francuza, który opisywał dwór króla Ludwika XIV, zasady królewskiego protektoratu nad artystami oraz w zachwycie wspominał akustykę królewskiej kaplicy na Wersalu i liczebność orkiestry dostępnej na co dzień zrozumiałem, że Purcell mógł tylko pomarzyć o takich luksusach.

A jednak pomimo tego, to Francuz spoglądał na Purcella z podziwem!

De Lalande spędził na francuskich królewskich dworach prawie 43 lata. Jego kariera zaczęła się właśnie wtedy, gdy Ludwik XIV postanowił w 1682 roku przenieść dwór do Wersalu i przy tej okazji wymienił również skład muzyków odpowiedzialnych za królewską oprawę muzyczną. Zrezygnował z podstarzałych już Pierre’a Roberta i Henry’ego Du Monta i ogłosił konkurs, w którym jedynym arbitrem był on sam — Król Słońce.

25-letni de Lalande został zwycięzcą konkursu na muzycznego nadzorcę kaplicy królewskiej nie tylko z powodu swojej wspaniałej gry na organach w czterech paryskich kościołach, ale również i dzięki wstawiennictwu swoich uczennic w grze na klawesynie — dwóch królewskich córek, które zachwycały się nie tylko piękną grą muzykalnego młodzieńca.

Swoją szansę de Lalande wykorzystał perfekcyjnie. Stopniowo awansował w hierarchii królewskich muzyków i dwadzieścia lat później odpowiadał już za całokształt królewskiej muzyki kameralnej. Jego pozycji nie podważyła nawet śmierć Króla Słońce, a jego następca Ludwik XV podtrzymał jego stanowiska, a pod koniec życia uhonorował muzyka wysoką emeryturą.

Dużo w tym było zasługi młodej żony Ludwika XV — Marii Leszczyńskiej, która była wierną wielbicielką de Lalanda i nawet po śmierci kompozytora nakazywała granie w Wersalu jego motetów, tak jak miało to miejsce we wrześniu 1728 roku w występie przed swoim ojcem — królem Polski Stanisławem Leszczyńskim.

Sam Ludwik XV zdecydowanie wolał hałaśliwe i rytmiczne marsze wojenne, ale będąc już w tym czasie mocno zainteresowany markizą de Pompadour, nie przeszkadzał swojej żonie w hołubieniu de Lalanda, która doceniając jego sztukę, wymusiła na królu emeryturę dla kompozytora, a po jego śmierci pozwoliła wdowie po nim na pośmiertną publikację 40 motetów, zapewniając jej 20-letnie wyłączne prawa do dochodów z tego tytułu.

Spodziewałem się, że za chwilkę albo Purcell, albo sam de Lalande zaproponują jakieś utwory Francuza do posłuchania, ale z ciekawości odsuwałem ten moment, zadając kolejne pytania o losy muzyków na dworze Ludwika XIV. Wiele o nim słyszałem, a teraz wreszcie mogłem dowiedzieć się czegoś z pierwszej ręki.

W sferze muzyki Król Słońce dbał jednakowo o sferę duchową, jak i o przyziemną przyjemność obcowania ze sztuką podczas wypełniania codziennych królewskich obowiązków.

W duchowym wymiarze Ludwik XIV oczekiwał muzyki z przepychem i z wyczuwalnym poczuciem wielkości. Aby to osiągnąć, utrzymywał dużą orkiestrę i liczną grupę śpiewaków, co de Lalande znakomicie wykorzystywał, rozbudowując do wielkich rozmiarów sakralne motety bazujące na biblijnych psalmach.

Wielkie motety de Lalande’a szybko stały się wzorem dla innych kompozytorów królestwa, ale tylko on dysponował orkiestrą i chórem zdolnymi do wykonywania tej muzyki w sposób eksponujący melodyczne mistrzostwo de Lalande’a.

Do dzisiaj przetrwało 79 wielkich motetów de Lalande’a, a jego „Te Deum”, „Miserere”, „De profundis”, „Super flumina Babilonis” czy też „Confitebor tibi Dominis” spodobały się nie tylko królowi, ale i całej ówczesnej Europie w równym stopniu z powodu melodycznej wyobraźni kompozytora, jak i dzięki temu, że muzyka psalmów stała się dzięki de Lalandowi muzyką o radosnym dźwięku, o ożywczym lekkim brzmieniu, czasami wręcz rozrywkowym, a jednak mimo tego ani na chwilę nie zanika w niej poczucie obowiązkowej przecież celebry.

Takie podejście stanowiło niewątpliwie przełom w barokowej muzyce sakralnej i zapewniło de Lalandowi prestiż, dostatek i królewskie uznanie aż do śmierci.

Odpłacał się władcom, komponując muzykę, która pośrednio dowodziła ich wspaniałości. Zwłaszcza „Te Deum” okazało się niezwykle przydatne w tym celu. Każda okazji do świętowania wielkości Francji i jej króla nie mogła się w tamtym czasie odbyć bez odegrania i odśpiewania tego motetu, będącego jednocześnie pochwalnym hymnem.

Zrozumiałem, czego Purcell zazdrościł de Lalandowi…, a gdy Francuz zaczął jeszcze opowiadać o niezwykle bogatej akustyce Wersalskiej Kaplicy Królewskiej oraz o dworskich obiadach i wieczerzach, które uświetniał swoją muzyką, to i ja poczułem jakieś dziwne ssanie w dołku… Musiałem zareagować…

– Proponuję, abyście obaj przyszli do mnie również za tydzień, ale dzisiaj przejdźmy już do słuchania. Jestem głodny i spragniony…

INSPIRACJA WPISU: