Wczorajsza rozmowa z Haydnem dała mi wiele do myślenia. Długo zastanawiałem się nad losem Pleyela, Gyrowetza i wielu, wielu innych, których nie przyjęto do Domu Nieśmiertelnego Muzyka tylko dlatego, że nie znaliśmy ich zagubionych kompozycji lub nie pojawiły się w odpowiednim czasie wykonania, które eksponowały nierozpoznane wcześniej piękno setek utworów.

Koniecznie muszę o tym porozmawiać z matką — założycielką DNM-u. Swoją drogą dziwne, że dotychczas nie pojawiła się z coroczną wizytacją. Miała być pod koniec ubiegłego roku, ale zamiast wizyty dotarły do nas tylko pogłoski o osobistych kłopotach Hildegardy z Bingen. Podobno rozstała się z Richardis i przymierza się do osiedlenia się u nas na stałe. Poczekamy, zobaczymy…

Może i bez niej trzeba byłoby jednak poszerzyć albo odnowić skład Komisji Kwalifikacyjnej do DNM-u?

Przypomniałem sobie, ile trudu musiałem włożyć, aby przekonać członków Komisji do wpuszczenia do naszego Domu młodziutkiego Hiszpana, który nie mógł się wykazać zbyt wielką ilością swoich kompozycji, bo nie dożył nawet dwudziestu lat, ale ja wyczuwałem w nim niezwykłą moc.

Wielu członków komisji kręciło nosem i gdyby nie pomoc Mozarta, to nie wiem, jakby się skończyły losy Juana Crisóstoma Arriagi.

Mozart przyniósł na posiedzenie komisji trzy kwartety Arriagi, które ten skomponował, mając zaledwie 17 lat i tak długo je zachwalał, że wręcz zmusił DNM-owych kwalifikatorów do ich wysłuchania.

Kwartety młodziutkiego Arriagi zrobiły na członkach komisji tak niesamowite wrażenie, że ktoś nawet powiedział, że Hiszpan „jest muzyką samą w sobie” i że wielce żałuje tego, że Arriaga nie zdążył się rozwinąć i muzycznie dojrzeć.

Nie obyło się jednak bez zgrzytu. Ktoś inny z komisji nazwał Arriagę cudownym dzieckiem, takim „hiszpańskim Mozartem”, co tak uraziło Wolfganga, że odwrócił się i szybkim krokiem zbliżał się do wyjścia z sali.

Zatrzymał się tuż przed drzwiami, gdy usłyszał, że w porównaniu z nim wcale nie chodziło o skalę geniuszu, lecz o niezwykłe zbiegi okoliczności, które usprawiedliwiłyby nawet snucie teorii o prawdopodobnej reinkarnacji.

Okazało się, że Arriaga urodził się równo 50 lat po Mozarcie, w ten sam dzień roku, dokładnie 27 stycznia. Na dodatek obu nadano identyczne imiona Jan Chryzostom, co wielu członków komisji przyzwyczajonych do powszechnie używanych imion Mozarta niezmiernie zadziwiło. A jeśli jeszcze dodać do tego młodzieńczą śmierć i ciepłą, elegancką zdolność Arriagi do tworzenia płynnych melodii, to rzeczywiście trudno było oprzeć się skojarzeniom z Wolfgangiem.

Tak sobie wspominałem to dawne posiedzenie komisji i z satysfakcją stwierdziłem, że podjęto wtedy dobrą decyzję co do losów Arriagi. Od tego czasu wielokrotnie słyszałem nowe piękne wykonania jego kwartetów, a on sam nie tylko zaprzyjaźnił się z wieloma spośród nas, ale został też powszechnie uznany za wielki talent. Dobrze, że miałem w tym swój udział…

INSPIRACJA WPISU: