Wszystko wskazuje na to, że de Lalande obraził się i nie przyjdzie dzisiaj. Tak przynajmniej wynika z opowieści, którą usłyszałem od Purcella. Podobno, gdy tydzień temu wracali ode mnie, zastąpił im drogę jeden z nieokrzesanych współczesnych młodzików, który powiedział do Francuza:

– Ja też przez większość swego życia grywałem „do kotleta”…

Wiele razy słyszałem to określenie z ust młodszych mieszkańców DNM-u, ale nigdy nie traktowałem go jako powodu do urazy lub wstydu. Może nie do końca rozumiałem jego znaczenie…?

Z opowieści Purcella wynikało, że de Lalande, zamiast minąć gbura, wdał się z nim w długotrwałą dyskusję, próbując mu wytłumaczyć, że nie wszystkie kotlety są takie same, a niektóre smakują wręcz królewsko. Nie pomogło…

De Lalande poczuł się wyśmiany, szybko wrócił do siebie i od tygodnia nie wychodzi ze swojego pokoju…

– O co chodzi z tym kotletem? – zapytałem Purcella.

– Chyba o to, że przez całą swoją służbę u Ludwika XIV komponował i dyrygował muzyką, która towarzyszyła królowi podczas wszystkich oficjalnych posiłków, które były raczej wyrafinowanymi ceremoniami publicznymi niż samą konsumpcją.

– De Lalande napisał kilkaset utworów, które uświetniały uroczyste kolacje z okazji zwycięstw króla, przyjęć ambasadorskich czy zwyczajnie przygotowywane były dla rozrywki króla Słońce. Przyjęcia odbywały się trzy razy w tygodniu, a o oprawie muzycznej na najbliższe dwa tygodnie decydował sam król w zależności od swojego nastroju.

– De Lalande musiał mieć przygotowane suity w każdym dającym się przewidzieć królewskim nastroju i wywiązywał się ze swojego zadania genialnie. Przy jego muzyce król śmiał się i wzruszał, popadał w monarszą zadumę lub puszył się swoją wielkością. Jeśli dodać do tego, że również w kaplicy królewskiej modlił się przy dźwiękach motetów De Lalanda, to śmiało można powiedzieć, że to właśnie muzyka nadawała kolorów życiu królewskiego dworu.

– Wystarczyło, że w bankietowej sali odzywały się trąbki grające swój koncert, a wszyscy dworzanie i goście wiedzieli, że za chwilę na salę wkroczy dostojnie sam król w rytmie przypisanej do tej sceny triumfalnej muzyki.

– Nazwanie de Lalanda muzykiem „do kotleta” to całkowite nieporozumienie. Oprawiał każdą królewską ceremonię w muzykę, która podkreślała charakter wydarzenia i nadawała mu właściwy koloryt. Gdy trzeba było, muzyka przywoływała odgłosy bitew, echa polowań, naśladowała przyrodę, a kiedy indziej słychać było mroczną atmosferę dyplomatycznych intryg albo szum sukien podczas tańców sprzyjających królewskim amorom.

– Cały pałac królewski wraz z przynależną do niego kaplicą przez prawie 40 lat rozbrzmiewały muzyką de Lalanda, która nigdy nie znudziła się Ludwikowi XIV.

Wysłuchałem Purcella i trochę mi się zrobiło żal de Lalanda. Wstałem z fotela i powiedziałem do Anglika, który równie szybko podniósł się i stanął na baczność w oczekiwaniu na moje słowa:

– Nie możemy tego tak zostawić, idziemy do Francuza i wspólnie przełkniemy tę żabę. Ja mu powiem, że jego muzyka jest piękna i idealnie pasuje do królewskich ceremonii, a ty mimochodem dodasz, że wiemy już, kim jest ten młodzik, co grywał „do kotleta”…

INSPIRACJA WPISU: