Zasnąłem dzisiaj w nocy zmęczony próbami zrozumienia „Drugiego” kwartetu Arnolda Schoenberga. Jak na razie okazało się to dla mnie po prostu za trudne, co wcale nie oznacza, że się poddałem. Jeszcze spróbuję…

Niewiele brakowało, a spóźniłbym się na śniadanie. Stołówkę opuszczali już ostatni nakarmieni, a ja dopiero zmierzałem korytarzem w stronę dochodzących zapachów.

Po drodze minęła mnie wpatrzona w siebie para, a mężczyzna wyciągnął w moim kierunku dłoń z wyprostowanym kciukiem i uśmiechnął się do mnie życzliwie. Nie za bardzo wiedziałem, jak rozumieć ten gest ani też zupełnie nie kojarzyłem, kim jest właściciel uniesionego kciuka.

Dopiero po chwili odtworzyły mi się wspomnienia sprzed kilku lat i zobaczyłem bramę wejściową do DNM-u, przez którą przy dźwiękach powitalnego Alleluja wchodziła dość niepewnym krokiem Alicia de Larrocha. To na nią od wielu tygodni codziennie czekał na skwerku przed bramą nieznany mi mężczyzna.

Wiedziałem o niej tylko tyle, że nazywają ją „właścicielką Iberii” i ze wstydem muszę przyznać, że długo myślałem, że zmierza do nas jakaś szlachcianka, ziemska posiadaczka, bogaczka. Dopiero wiele tygodni później usłyszałem od Debussy’ego, że to pianistka, na którą od dawna czekał Isaac Albéniz — twórca 12 fortepianowych impresji o tytule „Iberia”.

Debussy rozpływał się w zachwytach nad grą Alicii, koncentrując się zwłaszcza na jej wykonaniach „Iberii” i innych kompozycji Albéniza. W trakcie swoich zachwytów użył znanego mi już powiedzenia, że Alicia to „właścicielka Iberii” i dopiero wtedy dotarł do mnie przenośny sens tego powiedzenia.

O hiszpańskiej fascynacji Debussy’ego wiedziałem od dawna, więc zupełnie mnie nie zdziwiło, gdy powiedział o „Iberii” Albéniza, że „muzyka nigdy nie osiągnęła tak różnorodnych, tak kolorowych wrażeń” a „oczy zamykają się, jakby były oszołomione widokiem tak bogatego obrazu”.

Rozpoznawszy przed stołówką Alicię, drogą dedukcji wywnioskowałem, że ten od kciuka to musi być Albéniz. Oboje pochodzą z Hiszpanii, co sprawiło, że dość optymistycznie jego uśmiech i gest dłoni potraktowałem jako podziękowanie za ubiegłotygodniowy „hiszpański” wpis w kronice.

Uznałem, że nie wypada im przeszkadzać we wspólnej ucieczce w samotność, ale postanowiłem, że natychmiast po powrocie ze śniadania posłucham „Iberii”…

Tak mnie pozytywnie nastroił widok tej rozradowanej hiszpańskiej pary, że skróciłem posiłek do samych smakołyków i pognałem do siebie.

Kilkakrotnie posłuchałem wszystkich trzech nagrań „Iberii” w wykonaniu Alicii i tak, jak powiedział Debussy, zamykałem oczy, a jakaś niewidzialna, lecz słyszalna moc przenosiła mnie do Andaluzji, do rybackiego portu w Zatoce Kadyksu, na kościelną procesję w Sewilli, na ryneczek w cygańskiej dzielnicy tego miasta podczas tańca fandango, by za chwilę poprowadzić mnie na ulice Granady, gdzie fortepian genialnie imitował grę gitary towarzyszącej tańcowi flamenco.

W tej podróży po Hiszpanii, wciąż nie otwierając oczu, dotarłem też do Madrytu, gdzie w oddali usłyszałem coś na kształt kubańskiej habanery, by po chwili powrócić na śródziemnomorskie wybrzeże i tańczyć lekko upojony winem z nadbrzeżnej tawerny.

Naprawdę żal otwierać oczy…

Pokusiłem się jeszcze o eksperyment. Odłożyłem na bok wykonania de Larrochy i posłuchałem kilku innych. Szybko zrozumiałem, dlaczego Albeniz tak tęsknie czekał na Alicię.

Zniknął hiszpański klimat, nie czułem potrzeby zamykania oczu, a zdekoncentrowany zacząłem się rozglądać po pokoju za przekąskami… Jednak za mało zjadłem na śniadanie… Coś przekąszę i szybko wraz z Alicią wrócę do Hiszpanii…

INSPIRACJA WPISU: