Arnold czekał na mnie przed wejściem do jadalni i wyraźnie nie zamierzał tracić czasu na poszukiwanie ładnie brzmiących słówek:

– Dowiedziałem się, że nie za bardzo mnie lubisz…

Próbowałem szybko przywołać z pamięci, co napisałem o Schoenbergu w kronice, ale niezbyt mi to wychodziło poza łatwym do zapamiętania sloganem z muru mówiącym, że „AS nie dla mas”. Już chciałem podjąć obronę, ale Arnold wyprzedził mnie, mówiąc dość nieoczekiwane słowa:

– Wcale ci się Mistrzu nie dziwię. Nie jesteś jedyny, a w zasadzie jesteś jednym z wielu…

Zrobiło mi się trochę głupio, bo przecież sporo słuchałem muzyki Schoenberga i spokojnie przetrwałem. Już chciałem wymieniać mu znane mi jego utwory, ale Arnold znowu był szybszy:

– Czy wiesz, że za pierwsze zarobione pieniądze jako nauczyciel niemieckiego kupiłem sobie partytury twoich dzieł: „Trzeciej” i „Czwartej” symfonii, Wielkiej Fugi oraz dwóch kwartetów Razumowskiego. „Od tego momentu zawsze miałem ochotę pisać kwartety smyczkowe”.

– Choć trudno w to uwierzyć wyrosłem na twojej muzyce. Słynny filozof Theodor Adorno nazwał mnie „prawdziwym spadkobiercą Beethovena i Brahmsa” i traktował moją muzykę jako produkt historycznej nieuchronności i „logiczne rozwinięcie” waszej twórczości.

– Jego argumenty przekonały kilka pokoleń kompozytorów do stosowania technik zapoczątkowanych przeze mnie i na dodatek udało mu się wytworzyć taką atmosferę, że ci, którzy nie dostosowali się do moich propozycji, ryzykowali uznanie ich za staroświeckich. 

– Dziś patrzę na to trochę inaczej i nie zgadzam się z twierdzeniami Adorno, który uznawał Szostakowicza i Brittena za „słabych” i „bezsilnych”. Wtedy jednak nawet mnie to ucieszyło, bo ten Britten uznał moją muzykę za „okropną”, a kanciaste melodie, niespokojne harmonie i nagłe zmiany tonów brzmiały dla niego, w porównaniu do modernistycznych arcydzieł z pierwszych dziesięcioleci XX wieku po prostu „mętnie i nudno”.

– Adorno przekonał wielu, że umiejętnie wykonana muzyka moja lub moich atonalnych naśladowców nabiera we współczesnych czasach smaku i może być bardzo gustowna.

– Wcale się nie sprzeciwiałem takiemu rozumowaniu, a wręcz czułem dumę, że to właśnie ja z moimi nowymi technikami kompozycji traktowany jestem jako kontynuator niemieckiej klasyki. Sam w to mocno uwierzyłem…

– Gdy któregoś dnia zapytano mnie, czy to ja jestem tym słynnym kompozytorem Arnoldem Schoenbergiem, odpowiedziałem w sposób jednoznacznie pokazujący pogodzenie się z determinizmem obowiązującym również w muzyce: „Tak. Ktoś musiał być!”

– Padło na mnie, co wcale nie było łatwe. Pierwsze kroki, które świadczyły o przekraczaniu przeze mnie granic muzycznej tradycji, były wręcz bolesne.

– Gdy 21 grudnia 1908 roku po raz pierwszy grany był mój drugi kwartet smyczkowy, do którego wprowadziłem śpiew sopranu, publiczność zaczęła syczeć, krzyczeć i żądać zaprzestania śpiewu, całkowicie zagłuszając instrumenty i śpiew. Ich reakcję na moją muzykę uznałem za „brutalną i bestialską”…

– Gdyby ktokolwiek z tych wrzeszczących Wiedeńczyków posłuchał jednak słów pieśni i próbował wczuć się w niesione muzyką emocje, to może byłoby choć trochę inaczej…

– W dwóch ostatnich częściach mojego nowatorskiego kwartetu skorzystałem z wierszy Stefana George’a ze zbioru „Siódmy pierścień”. Pierwszy to „Litania” napisana po śmierci 16-letniego chłopca zmarłego na gruźlicę, a drugi to „Zachwyt”, w którym George napisał: „Czuję powietrze z innej planety”…

– Ja właśnie tego potrzebowałem: okazania bólu swojej duszy i nowego otwarcia… Nie chciałem jednak być ckliwy i płaczliwy, i szukałem całkiem nowych sposobów na wyrażenie ekspresji…

Arnold zamilkł i długo zastanawiał się nad kolejnymi słowami, wyraźnie zmuszając się do kontynuowania opowieści…

– Siedem tygodni przed pierwszym wykonaniem mojego drugiego kwartetu popełnił samobójstwo 25-letni artysta-malarz Richard Gerstl. W przypływie rozpaczy spalił większość swoich obrazów, wbił sobie nóż w piersi, a dla pewności skutku jeszcze się powiesił. Stało się to w nocy po koncercie mojej muzyki, na który Gerstl nie został zaproszony…

– Nie cierpiałem z powodu jego śmierci…

– Miał romans z moją żoną Mathildą, która wyprowadziła się do niego i tylko dzięki mediacji Antona Weberna powróciła do mnie i do naszych dzieci…

– Moja żona nie zaprosiła odrzuconego kochanka na koncert i nie chciała się z nim spotkać, ale mimo tego ja cierpiałem… i to bardzo…

– Swój ból, swój płacz, swoje cierpienie zapisałem w muzyce, ale coś we mnie nakazało mi zrobić to po swojemu, w skryciu przed oczyma i uszami postronnych gapiów i słuchaczy.

– Może i rzeczywiście ten mój kwartet rozpętał „tyranię atonalności” jak to powiedział Julian Lloyd Weber, ale jest w nim cała moja podróż duszy w bólu i całe moje pragnienie nowego otwarcia. Nie na darmo dedykowałem ten kwartet żonie…

INSPIRACJA WPISU: