Nie mogę się oczywiście wypowiadać za wszystkich, ale po wczorajszej rozmowie z Schoenbergiem nie mogłem się jednak oprzeć refleksji, jak ważne jest indywidualne nastawienie do nazwiska, ulubionej epoki lub preferowanego gatunku muzyki.

Schoenberg wymagał ode mnie wysiłku i nie zawsze mam ochotę na jego ponoszenie. Czasami dążąc do doznania przyjemności, świadomie sięgam po to, co już mi znane i lubiane, i właśnie wtedy bardzo przydają się wcześniej zakorzenione przekonania i nawyki.

Tak było i dzisiaj. Choć wiedziałem, że czeka mnie muzyka współczesna, to jednak zauważenie nazwiska Johna Corigliano natychmiast uruchomiło we mnie miłe skojarzenia, co nastawiło mnie od razu pozytywnie.

Corigliano wbił mi się mocno w pamięć muzyką do filmu „Purpurowe skrzypce” i chyba już na zawsze w mej pamięci właśnie tak pozostanie.

Ten włosko-żydowski Amerykanin byłby znakomitym przeciwieństwem dla Schoenberga. Jest jednym z najbardziej eklektycznych kompozytorów współczesności, choć tak naprawdę sam podkreśla, że zupełnie nie zwraca uwagi na styl, w jakim komponuje.

Według niego muzyka ma sprawiać przyjemność słuchaczom, a rolą kompozytora jest spełnienie tych oczekiwań bez względu na to, jaki styl i jaka technika to umożliwią. Podoba mi się takie podejście. W przeciwieństwie do Arnolda Johnowi zależy na publiczności i bardzo zabiega o to, aby jego muzyka podobała się powszechnie.

Jego troska nie dotyczyła zresztą wyłącznie publiczności, ale również i muzyków…

Będąc synem wieloletniego koncertmistrza Filharmoników Nowojorskich, znał osobiście większość członków orkiestry i samego Leonarda Bernsteina, który pozwalał mu kręcić się podczas prób i podglądać muzykę w procesie jej powstawania. To doświadczenie przydało się Johnowi w pracy, gdy jako asystent dyrektora Filharmoników przez dwanaście lat transmitował w telewizji słynne Bernsteinowe „Koncerty młodych ludzi”.

Gdy w 1977 roku New York Philharmonia złożyła zamówienia na cykl utworów orkiestrowych z solową rolą różnych instrumentów, Corigliano postanowił napisać koncert dla przyjaciela swojego ojca – Stanleya Druckera, którego uważał za klarnetowego mistrza świata. Postawił sobie jednak za zadanie, aby w koncercie uwzględnić partie dla wszystkich muzyków orkiestry, wielu spośród nich pozwalając na solowe popisy. Cały koncert dedykował Druckerowi i Bernsteinowi, podkreślając tym samym równorzędne znaczenie solisty i orkiestry.

Dla Corigliano najważniejsza była jednak publiczność i znalezienie sposobu na skuteczną z nią komunikację. Dążył do uzyskania zadowolenia swoich słuchaczy, bo było to jednocześnie automatyczną gwarancją jego osobistego powodzenia.

W jednym z wywiadów powiedział: „Nie rozumiem kompozytorów, którzy mają kompleks wieczności i uważają się za nierozumianych proroków, których dzieła zostaną docenione dopiero za stulecia. Ignorują dzisiejszą publiczność i zupełnie nie troszczą się o komunikację z nią, co prowadzi do tego, że słuchacze czują się obrażeni w konfrontacji z muzyką kompozytora o takim nastawieniu”… a ja od razu pomyślałem wtedy o Schoenbergu…

W tym samym wywiadzie Corigliano jasno się określił: „Chcę być zrozumiany i lubiany przez moją publiczność i myślę, że zadaniem każdego kompozytora jest dotarcie do publiczności wszelkimi dostępnymi środkami”.

Przeczytawszy to, przez chwilę pomyślałem, że takie podejście może stanowić zagrożenie obniżenia standardów, ale jakby w odpowiedzi na moje wątpliwości w jednym z kolejnych zdań wyczytałem: „Owszem, trzeba być ostrożnym, ale nie ma żadnego powodu, dla którego kompozytor nie miałby możliwości dotarcia do dużej publiczności w wartościowy sposób, nawet jeśli stosuje zaawansowane techniki”.

A potem ten John, którego za to jeszcze bardziej polubiłem, dodał: „Beethovenowi i Wagnerowi udało się to zrobić”.

Wczytywałem się w jego myśli coraz głębiej i odkryłem, że zgadzam się z nim w wielu wątkach. Kiedy powiedział, że dla niego „pomysł, że jeśli muzyka jest poważna i głęboka, to nie trafi wówczas do dużej publiczności, jest snobistyczny, zniekształcony i archaiczny. Muzyka może być poważna i głęboka, ale czemu miałaby być od razu ponura?

Mądry chłopak z niego. Co ważne, to co mówi, również robi. W tym wspomnianym już koncercie klarnetowym dwie pierwsze części są wyjątkowo poważne, ale absolutnie nie ponure, a trzecia to prawdziwy festiwal dla muzyków i słuchaczy.

Przy tym wszystkim jest to muzyka bardzo wymagająca. Bernstein po zobaczeniu po raz pierwszy nut powiedział, że spodziewał się krótkiego utworu na klarnet i smyczki, jak zrobił to Copland, a zamiast tego dostał „trudnego do wykonania potwora”. Stanley Drucker, ten klarnetowy mistrz świata, po zobaczeniu partytury zaklął szpetnie i zapytał młodego Johna „jakim cudem mam to zagrać?”, po czym wziął klarnet i zaczął grać, jak na mistrza przystało.

Corigliano dba o publiczność jak mało kto i w zamian dostaje to, o czym wszyscy marzymy — entuzjazm reakcji. Aby to osiągnąć, gotów jest w jednym utworze przywołać cytaty z Pendereckiego, 16-wieczną antyfonę Gabrieliego i nie wiadomo co jeszcze. Wszystkie drogi prowadzą do finalnych braw…

Publiczność ma bić brawo, a rolą szanującego się kompozytora jest zasłużyć na nie ambitną rozrywką połączoną z przeżywaniem emocji.

Czy ja ten ideał naprawdę potrafiłem osiągnąć, tak jak myśli o mnie Corigliano? Sam nie wiem… Może i tak…

INSPIRACJA WPISU: