Większość naszego DNM-owego życia towarzyskiego toczy się, siłą rzeczy, w stołówce. Ja sam, niezależnie od smakowitości serwowanych posiłków, lubię siadać przy stoliku i obserwować współmieszkańców naszego Domu, tak naprawdę zupełnie bez zdumienia konstatując, że wszyscy oni, wszyscy my, zachowaliśmy ziemskie przywary i niedoskonałości…

Może to nie przystoi tak się przyglądać innym, ale… wszyscy to robią. Wystarczy rozejrzeć się wokół na zainteresowane twarze gapiów, na postaci nachylone w kierunku, skąd wiatr przynosi towarzyskie nowinki, aby zrozumieć, że tutaj nadal pozostał to rytuał nadający koloryt codziennej egzystencji.

Nie sposób na tak małej powierzchni nie zauważyć każdej scysji lub każdej nawet małej intelektualnej gierki jak chociażby tej, jaką dzisiaj odegrali Ravel z Bałakiriewem. Obaj, dość podniesionymi głosami, próbowali udowodnić, że to właśnie oni skomponowali najtrudniejszy do wykonania utwór na solowy fortepian.

Bałakiriew przywoływał przykład swojej orientalnej fantazji „Islamej”, a Ravel ripostował trzecią częścią suity „Gaspard de la nuit”. Tylko z boku widać było to, co umykało uwadze obu rozgorączkowanych dżentelmenów. Obok nich stał Liszt i przyglądał się obu zaperzonym aspirantom z wyraźnie widocznym uśmieszkiem pobłażliwości…

Czułem, że za chwilę albo Milij, albo Maurice poproszą mnie o wydanie wyroku i postanowiłem się ewakuować. Głupio to powiedzieć, ale nie znałem żadnego z tych utworów. Może gdyby Ravel przyszedł do mnie, jak obiecał z miesiąc temu, mielibyśmy okazję do posłuchania jego suity, ale ponieważ nie przyszedł, niech teraz radzi sobie sam…

Okazało się, że nie tylko ja miałem dosyć. Przy drzwiach natknąłem się na Liszta, który przepuszczając mnie, powiedział z uśmieszkiem:

– Ten Francuz to niezły kogucik… Bałem się, że poproszą mnie o werdykt…

Uśmiechnąłem się i uznałem, że to dobry moment do zaproszenia Liszta do siebie:

– Nie miałbyś ochoty posłuchać obu tych…

Nie dokończyłem zdania, milknąc na widok biegnącego w naszym kierunku Ravela, który wpatrując się w Liszta i z trudem łapiąc oddech, wystękał:

– Czy mogę was prosić o rozstrzygnięcie sporu z Bałakiriewem?

Liszt nie zamierzał bawić się w dyplomację:

– Nie znam twojego utworu!

Ravel aż zamarł w bezruchu, po czym z proszącą miną wyszeptał:

– W takim razie zapraszam do siebie…

Po dwóch godzinach słuchania zrozumiałem, że Ravelowi tak naprawdę zależało wyłącznie na zdaniu Liszta. Postanowiłem wyjść, zostawiając ich zachwyconych sobą nawzajem i dyskutujących o każdej nucie zapisanej przez Maurice’a.

Ravel, ośmielony zachwytem Liszta przyznał się w końcu, że wzorował się na jego etiudach, próbując stworzyć coś w rodzaju „karykatury romantyzmu”, a Liszt po zapoznaniu się z wierszami Aloysiusa Bertranda, które były literacką bazą dla Ravela, nie mógł się nadziwić, że można tak wiernie oddać muzyką charakter każdego użytego słowa i odmalować emocje niesione poezją. W pewnym momencie nazwał nawet Maurice’a „poetą muzyki”, co wręcz go rozanieliło…

Czułem się zbędny i postanowiłem wycofać się po angielsku. Liszt rozmawiał z Ravelem wspólnym językiem, za którym ja nie nadążałem.

Oni obaj słyszeli w pierwszej części suity nimfę wodną próbującą zmysłowym szumem wody uwieść mężczyznę podczas pięknej gwiaździstej nocy na śpiącym jeziorze, które z mieniącego się lśniącym połyskiem zamienia się we wzburzoną kaskadę fal, gdy nimfa zostaje odrzucona… Oni obaj scenę tę doskonale również widzieli, a ja nie…

Później obaj zachwycali się wyrazistością obrazu wisielca powolnie kołyszącego się na szubienicy, zachwycając się czerwienią słońca na horyzoncie i odgłosem dzwonów dochodzących z odległego miasta. Oni obaj to widzieli, a ja nie…

A na koniec, gdy obaj wpatrywali się w opisane muzyką nocne psoty małego goblina robiącego piruety w cieniu rzucanego na ścianę światła księżyca, które sprawiało, że psotnik pojawiał się i znikał, zrozumiałem, że nie jestem im potrzebny. Oni śledzili wzrokiem krasnala, który „tarzał się po pokoju jak wrzeciono spadające z różdżki czarodziejki”, a ja stałem obok nich jak ślepiec.

Ravel miał niezwykły dar odtwarzania w muzyce rzeczy materialnych, widocznych i Liszt doskonale widział te jego muzyczne twory. Ja je tylko słyszałem, choć bardzo starałem się wszystko to, o czym oni rozmawiali również zobaczyć.

Dopiero wtedy dotarło do mnie, że nie przesadził Ravel ani trochę, gdy w podtytule swojej suity dodał, że są to „fantazje w stylu Rembrandta i Callota”.

Pożegnałem się, a na odchodne Ravel pokazał mi w Nekronecie obraz ceglanej ściany budynku w centrum Minneapolis, na której powstał mural przedstawiający stronę z partytury ostatniej części jego suity jako odpowiedź na czyjś apel, aby sprawić, „by ta ściana śpiewała”…

Po wszystkim, czego dzisiaj usłyszałem i nie zobaczyłem, nie mogłem się już niczemu dziwić. Nawet śpiewającej ścianie…

INSPIRACJA WPISU:

https://open.spotify.com/album/29xUnaiSCOXB37ChyjwsDd