Jednym z najbardziej cierpliwych mieszkańców DNM-u bez wątpienia jest Joseph Haydn. Od wielu tygodni kręcił się w moim pobliżu w każdy wtorek w oczekiwaniu na kolejny wpis o sobie w kronice, by po jego ukazaniu się kręcić głową z niedowierzaniem i mrucząc pod nosem:

– Znowu Mozart…

Cierpliwości nigdy jednak Haydnowi nie brakowało. Może zresztą nie zawsze była to tylko ufna zdolność oczekiwania, ale czasami być może było to zwyczajne lenistwo i wygodnictwo.

Miał wszelkie zadatki, by już wcześniej stać się najsłynniejszym muzykiem Europy swoich czasów, ale wiązałoby się to z opuszczeniem rodziny Esterházych, którym wiernie służył prawie trzydzieści lat, od czasu do czasu wymykając się jedynie, zwłaszcza zimą, na krótkie pobyty w Wiedniu.

Tak było też na początku roku 1790, kiedy w wolnym czasie bez gości u Esterházych wybrał się na wiedeńskie przedstawienie „Wesela Figara” oraz w odwiedziny do swojej przyjaciółki Marii Anny von Genzinger, do której napisał tęskny list pełen melancholijnych wspomnień zaraz po powrocie do swojej „dziczy”.

Wyzwolenie od Esterházych przyszło wraz ze śmiercią księcia Mikołaja. Jego następca książę Paul II Anton nie interesował się zbytnio muzyką, więc szybko rozwiązał nadworną orkiestrę, a Haydnowi pozostawił wprawdzie nie najgorszą emeryturę, ale uwolnił go jednocześnie od obowiązków, i co ważne pozwolił na przyjmowanie zamówień od innych zleceniodawców.

Haydn przeniósł się na stałe do Wiednia i niedługo czekał na nowe wyzwania. Specjalnie dla niego przyjechał z Londynu wielki impresario Johann Peter Salomon, który tylko sobie znanymi sztuczkami zdołał nakłonić Haydna do wyjazdu na Wyspy.

W uwolnionego od książęcej rodziny Haydna wstąpiło nowe życie. Szykując się do brytyjskiego tournée, wyraźnie zmienił swój styl komponowania. Zachowując całą swoją muzyczną pomysłowość, dodał muzyce rozmachu godnego wielkich angielskich sal koncertowych i głębi sięgającej ponad percepcję dworskiej publiczności u Esterházych.

Wiele razy myślałem, jakby się potoczyło moje życie, gdyby Salomon zabrał do Londynu nie Haydna, ale mnie. Dobrze go znałem, bo nasze rodziny sąsiadowały ze sobą w Bonn i choć Salomon wyjechał stamtąd jeszcze przed moimi urodzinami, to jednak wielokrotnie widywaliśmy się później podczas jego powrotnych wizyt w domu.

Gdy zabierał ze sobą do Londynu Haydna, ja miałem dopiero 21 lat i żadnych osiągnięć, a potem jakoś tak się porobiło, że moja twórczość nie za bardzo przypadła mu do gustu. Wolał Haydna, którego łatwostrawne symfonie i kwartety smyczkowe sprzedawały się jak ciepłe bułeczki. Choć trudno w to uwierzyć ten wybitny skrzypek, dyrygent, impresario i wydawca nazwał moją „Piątą” symfonię „kupą śmieci”.

Słysząc taki epitet, wiele mnie kosztowało samozaparcia, aby u schyłku jego życia poprosić go o pomoc w wydaniu moich kompozycji w Londynie. Przełamałem się, a i tak niewiele z tego wyszło, bo Salomon niedługo potem zmarł z powodu obrażeń odniesionych podczas upadku z konia.

Haydna zaprosił do Londynu aż dwa razy, a ten odpłacił mu się pięknymi symfoniami londyńskimi, wspaniałymi kwartetami smyczkowymi i cudownym „Stworzeniem świata”.

No cóż, może nie powinienem się dziwić, że wolał Haydna. Obaj tkwili w tej samej epoce, a poza tym, kto chciałby się męczyć z głuchym…

Cokolwiek by nie powiedzieć, to Salomon rzeczywiście umożliwił Haydnowi nowe życie. Pojechał do Londynu, wioząc ze sobą cykl przepięknych kwartetów, które Salomon jako skrzypek wykonał natychmiast po przybyciu Haydna na Wyspy, a chwilę potem jako impresario doprowadził do ich angielskiego wydania.

To właśnie te kwartety sprawiły, że Haydn stał się gwiazdą Londynu. Na wspaniałe symfonie napisane przed drugim pobytem w Anglii jeszcze trochę trzeba było poczekać…

INSPIRACJA WPISU: