– Londyn naprawdę przywitał mnie entuzjastycznie, o co zadbał głównie Salomon, mój niezwykle sprawny impresario. Dla mnie wszystko, co tam zobaczyłem, było sporą odmianą w stosunku do czasów u Esterházych.

Nie zamierzałem przerywać wywodu siedzącemu naprzeciw mnie Haydnowi, ale on i tak zatrzymał się w pół słowa i popadł w dłuższą zadumę. Dopiero gdy znacząco chrząknąłem, spojrzał na mnie najpierw dość nieobecnym wzrokiem, ale po chwili kontynuował:

– U księcia moja muzyka była tylko dodatkiem do przyjęć. Przyzwyczajony byłem do rozmów podczas występów, do stałego przemieszczania się gości, a niejeden raz przyszło mi grać swoje dzieła podczas szczekania psów i pokrzykiwania myśliwych w trakcie polowań.

– W Londynie czekały na mnie potężne orkiestry, ogromne sale koncertowe i muzycznie wyrobiona publiczność. Czekała też ostra konkurencja wielu muzyków z całej Europy. W kontrakcie z Salomonem zobowiązałem się do napisania sześciu symfonii i one musiały odpowiadać londyńskim oczekiwaniom.

– Troszkę podpatrzyłem zadomowionego już w Londynie swojego byłego ucznia Ignaza Pleyela, który stosował różne sztuczki, które nie tylko miały się podobać publiczności, ale też ją pozytywnie szokować. Za jego przykładem w drugiej ze swoich londyńskich symfonii postanowiłem zastosować chwyt, o którym będzie się mówić długo i emocjonalnie, co zapewni mi darmową reklamę.

– W drugiej części symfonii, w Andante, wprowadziłem banalny powolny temacik grany cichutko przez pierwsze skrzypce i kończący się łagodnym akordem, a później powtórzyłem temat jeszcze ciszej, lecz zamiast delikatnego zakończenia nakazałem całej orkiestrze grę fortissimo i dodatkowo jeszcze walnąłem z całej siły w kotły jakby na pobudkę. To było właśnie to, czego potrzebowałem…

– W wielu innych fragmentach symfonii starałem się udowodnić poprzedzającą mój przyjazd do Londynu famę, że nie tylko jestem genialnym kompozytorem, ale że mam również wyjątkowe poczucie muzycznego humoru.

– Nie znałem angielskiego, ale szybko się okazało, że miałem rację, mówiąc do Mozarta przed przeprawą przez La Manche, że „język mojej muzyki jest zrozumiały na całym świecie”. Zrobiłem furorę i stałem się w Londynie muzycznym bohaterem…

– W rozmowach bardzo przydatny był mi Adalbert Gyrowetz, który wielokrotnie służył mi za tłumacza. To jemu powiedziałem, że gdy hukną w symfonii kotły, to „mam nadzieję, że panie będą krzyczeć”. Właśnie tego oczekiwałem. Chciałem, żeby publiczność krzyczała, śmiała się i pokazywała mnie palcami. Byłem do tego przyzwyczajony u Esterházych…

– Swoją drogą, popatrz Ludwiku, jak przewrotne są losy kompozytorów. O moim tłumaczu Gyrowetzu usłyszałem po raz pierwszy, gdy udało mu się udowodnić w Paryżu swoje autorstwo kilku kwartetów, które błędnie opublikowano tam pod moim nazwiskiem. Nie miałem z tym nic wspólnego, ale dzięki tej sprawie poznaliśmy się, gdy zawitał do Wiednia. Zaprzyjaźnił się wtedy również z Mozartem, który dyrygował nawet jego symfonią, a wiem też z rozmowy z Fryderykiem, że 8-letni wówczas Chopin podczas swojego pierwszego publicznego występu w Warszawie w 1818 roku grał właśnie koncert fortepianowy Gyrowetza. A dzisiaj nie ma go wśród nas…

– Podobnie, jak Pleyela — odpowiedziałem po krótkim namyśle, próbując sobie przypomnieć nazwisko jego ucznia, a Haydn aż się uśmiechnął, gdy mnie usłyszał…

INSPIRACJA WPISU: