Ale się wpakowałem. Rankiem, przygotowując się do dzisiejszego wpisu w kronice, włączyłem sobie ostatni kwartet smyczkowy Szostakowicza. Wiedziałem wprawdzie, że nie będzie to radosna muzyka, ale tego, co usłyszałem, zupełnie się nie spodziewałem.

Już po pierwszych taktach kwartetu, przez nierozbudzone jeszcze po nocy wrota moich emocji zastukała nostalgia, szybciutko wyparta przez depresję… Nie chciałem takich odczuć i szukałem sposobu, aby się od nich uwolnić, ale bezskutecznie. Przygnębiająca muzyka Dymitra trzymała mnie w klinczu, nie potrafiłem się od niej uwolnić…

Od dawna wiedziałem oczywiście, że w zasadzie wszystkie utwory napisane przez Szostakowicza w ostatnich pięciu latach życia mierzyły się z obsesją na punkcie śmierci i często były po prostu smętne, a mimo tego głęboka melancholia snująca się między nutami ostatniego kwartetu Dymitra zaskoczyła mnie swoją zimową ciemnością.

Słuchając tego kwartetu, który składa się z sześciu samych powolnych części, uzmysłowiłem sobie, że ten utwór z całą pewnością nie był pisany dla publiczności, lecz był osobistym wyznaniem kompozytora, który spełniając swój imperatyw rozmów ostatecznych, miał w nosie oceny przyszłych słuchaczy.

Dał temu zresztą wyraźny sygnał podczas prób z „Kwartetem Beethovena” (miłe, bardzo miłe), który miał wykonać kwartet po raz pierwszy. Zdumionym muzykom polecił, aby zagrali pierwszą część kwartetu tak, „…aby muchy padały martwe w powietrzu, a widownia opuściła salę z czystej nudy”.

Żeby nikt nie miał wątpliwości, jakie były intencje Szostakowicza pierwsza część kwartetu to Elegia — ponura, powolna, flegmatycznie spokojna muzyka żałobna, która płynnie przechodzi w Serenadę zwieńczoną Nokturnem, po którym rozbrzmiewa Marsz pogrzebowy. A potem już tylko wspomnienia i gaszący przejawy życia i muzyki Epilog…

Szostakowicz jest w tym kwartecie na wieczność pełen rezygnacji, smutku i bólu, pozostawiając wrażenie obcowania z człowiekiem, który po raz ostatni się żegna…

Muzyka jest mroczna, powolna, smutna, melancholijna i oszczędnie skryta, a pomimo tego piękna… zza smutku przywołując nikłe wspomnienia ludzkich emocji w sposób intymny, a czasami wręcz liryczny.

Sposób zakończenia kwartetu pozbawia złudzeń co do pozytywnego finału życia. Nie ma tu nadziei, nie ma radosnego oczekiwania, nie ma nic poza „odgłosami wiatru gwiżdżącego na cmentarzu”.

Nie oznacza to jednak smutku samego Szostakowicza, który odwiedzającemu go podczas poszpitalnej rekonwalescencji przyjacielowi Izaakowi Glikmanowi powiedział, że choć nie wie, czy kwartet jest dobry, to on sam miał wiele przyjemności podczas tej rozmowy z samym sobą zapisanej nutami.

Muszę kiedyś porozmawiać z Dymitrem, czy pomimo tego, że nie miał złudzeń i oczekiwań co do swych pośmiertnych losów, jest jednak dzisiaj szczęśliwy, mieszkając w DNM-ie. Widząc go wielokrotnie roześmianego i rozradowanego, można chyba sądzić, że jest mile zaskoczony…

INSPIRACJA WPISU: