Od dawna mam wyrobione zdanie o częstokroć nieznośnym dla współmieszkańców DNM-u zachowaniu Mozarta, ale mimo tego nie spodziewałem się po nim aż takiej zjadliwości. Niby wczoraj spokojnie przyjął informację o tym, że zasypiałem podczas słuchania „Cosi fan tutte”, ale dzisiaj natychmiast mi się zrewanżował.

Nie zdążyłem jeszcze na dobre rozsiąść się przy swoim stoliku, a Wolfgang już tkwił nade mną. Z miną niewiniątka, ale na tyle głośno, aby słyszało go wielu, obwieścił triumfującym tonem:

– Słuchałem twoich „Wariacji Diabellego” w wykonaniu jakiegoś Polaka, którego nazwiska nie potrafię wymówić i… kilka razy przysnąłem… Dziwne, bo tyle zebrał nagród za swoją grę, a mnie czasami wręcz wkurzał…

Wiedziałem, o kim mówił i niestety nie za bardzo mogłem zaprzeczyć. To piękne, ale rzeczywiście czasami mocno kontrowersyjne wykonanie. Nie miałem jednak ochoty na dyskusję z Mozartem w obecności licznych gapiów i postanowiłem zbyć go krótkim:

– Skoro nie potrafisz zrozumieć moich utworów, to nie męcz się i ich nie słuchaj.

Mozart poczerwieniał i już szykował się do riposty, ale nie zdążył się odezwać, bo wyprzedził go Artur Schnabel, który wyraźnie chcąc się jednoznacznie określić, po czyjej jest stronie, stanął tuż obok mnie, założył ręce i powiedział:

– Wielu pianistów boi się wariacji Mistrza i niewielu udało się wydobyć z nich całość satyry, parodii i niesamowitego poczucia humoru podanych w niezwykłej postaci kilkudziesięciu genialnych transformacji prostego walczyka.

Spojrzałem na Schnabela zdumionymi oczami, próbując sobie przypomnieć czasy, gdy tworzyłem te wariacje. Przede wszystkim byłem wtedy wkurzony, a w złości może i rzeczywiście pozwoliłem sobie na trochę kpin i żartów z Diabellego, ale jednak nie one były moją główną motywacją. Poczułem się wtedy urażony i chciałem udowodnić, że moja duma doznała uszczerbku całkowicie niezasadnie i niesprawiedliwie.

Znałem Diabellego od lat, był moim wydawcą, kopistą i korektorem, i na dodatek lubiłem go jako człowieka. Dobrze się czułem w jego obecności. Ucieszyłem się, gdy w 1819 roku awansował na partnera w wydawnictwie Cappi i Diabelli, ale to, co zrobił później, nie mieściło mi się w głowie.

Chcąc rozreklamować swoje wydawnictwo, napisał prosty walczyk i poprosił pięćdziesięciu wiedeńskich i okolicznych kompozytorów o stworzenie po jednej wariacji na temat tego swojego walca. Całość wariacji planował wydać w jednym zbiorku, z którego wydania cały dochód miał zostać przeznaczony dla wdów i dzieci osieroconych w wojnach napoleońskich.

Cel był szczytny i nie miałem nic przeciwko temu, ale jak on mógł potraktować mnie na równi z kilkudziesięcioma innymi, często zupełnie nikomu nieznanymi twórcami? Postanowiłem, że udowodnię mu swoją pozycję w kompozytorskim światku i zamiast jednej wariacji stworzyłem trzydzieści kilka. A co?

Prawdą jest, że niekiedy trochę mnie poniosło i pożartowałem sobie z prostoty walczyka, ale naprawdę nie zamierzałem nikogo urazić, mocno dbając o jakość każdej z transformacji. Nawet wtedy, gdy przerobiłem walca na marsz…

Diabelli chyba zrozumiał swój błąd, bo w pierwszym wydaniu wszystkich wariacji moje umieścił w odrębnym tomie, wszystkie pozostałe gromadząc w odrębnej drugiej części. Bardzo szybko też ogłosił, że moje wariacje to istne arcydzieło, godne stanięcia tuż przy „Wariacjach Goldbergowskich” Bacha.

A teraz proszę, siedzę w DNM-owej stołówce, przede mną stoi kpiący Mozart, a obok mnie stoi jeden z najlepszych starszych wykonawców moich wariacji, który cytując swego młodszego kolegę Alfreda Brendela, przekonuje Wolfganga, że są one „największym ze wszystkich dzieł fortepianowych” i że nie istnieje w całej muzyce lepsza godzina ciągłej gry fortepianu. To dopiero wygląda na parodię…

Po chwili do Schnabela dołączyło kilkunastu kolejnych pianistów i jedna kobieta Grete Sultan. Któryś z muzyków przypomniał słowa Hansa von Bülowa, że właśnie te wariacje są „mikrokosmosem sztuki Beethovena”. Nie musiałem już nic więcej mówić. Początkowy zjadliwy zapał Mozarta niknął w oczach. Po cichu triumfowałem…

INSPIRACJA WPISU: