Wszystko wskazuje na to, że informacje o Hildegardzie z Bingen, które niedawno słyszałem, wcale nie były plotką. Kolejną osobą, która dzisiaj potwierdziła ich wiarygodność, okazał się Henry Purcell.

Jeśli potwierdzą się wiadomości o jej chęci zamieszkania w DNM-ie na stałe, to można z dużą dozą pewności założyć, że szybko zechce skorzystać z przywilejów matki-założycielki i będzie się wtrącać dosłownie do wszystkiego. Jestem pewien, że nie pominie również okazji, aby skrytykować zasady prowadzenia mojej kroniki i na pewno coś mi sugestywnie podpowie… No cóż… cierpliwie poczekam…

Purcell zameldował się z samego ranka, jak ostatnio w każdy kolejny poniedziałek, ale dzisiaj emanował jakimś spokojem, jakąś wyraźnie wyczuwaną pewnością siebie.

– Myślę, że Hildegarda jak nikt inny mocniej zadba o muzyków dawnych czasów i nie będę już musiał wpraszać się jak intruz.

Tak mnie zabolały te słowa, że byłem bliski wyproszenia Purcella za drzwi. Poświęciłem mu tyle ciepłych słów i miałem w planach kolejne wpisy o jego muzyce, a on mimo tego wszystkiego wciąż czuje się niedowartościowany.

Na szczęście chyba zreflektował się, że przesadził, bo zamilkł i zaniepokojony wyczekująco obserwował moje reakcje. Dopiero po dłuższej chwili ciszy, gdy nie doczekał się riposty, głęboko odetchnął i wyszeptał, całkowicie pozbawiony wcześniejszego rezonu:

– Śmieją się ze mnie… Zwłaszcza Włosi i Francuzi… Może nawet nie tyle śmieją się ze mnie, ile ze wszystkich Anglików. Mówią o nas, że nie potrafiliśmy wysiedzieć na operowym przestawieniu i musieliśmy je ubarwiać tańcem, występami mówiących aktorów, cyrkowców i komików. Że ważniejsza dla nas była scenografia niż sam śpiew i muzyka… Że chętnie byśmy coś zjedli i wypili podczas spektaklu i dopiero na takich przedstawieniach mogliśmy siedzieć nawet i sześć godzin, mlaskając, siorbiąc i umilając sobie czas rozmową z sąsiadami…

– Rzeczywiście, nie da się ukryć, że taka opera, jaka rozwinęła się we Włoszech i we Francji ze swoim wysokim poziomem dramatycznego wyrafinowania, była dla żądnych rozrywki Anglików absolutnie nie do strawienia.

– Na Wyspach aż do czasów Händla królowały przedstawienia będące zbiorem nie zawsze połączonych ze sobą krótkich numerów muzycznych, odgrywanych i odśpiewywanych w przerwach pomiędzy długimi mówionymi dialogami. Muzyka miała uprzyjemnić czas na zmiany dekoracji, na zajęcie miejsc przez publiczność, na wszelkiego rodzaju przerwy. Treści opery były wygłaszane, a nie odśpiewywane…

– Dopiero ja swoimi pół-operami nadałem muzyce większe znaczenie, a wręcz uczyniłem ją nawet wartością nadrzędną. Muzyka stała się ozdobą spektakli i niosła publiczności radość i rozrywkę, i coraz częściej współgrała z treścią wygłaszanego przez aktorów libretta. Śpiew stał się równie ważny jak kwestie mówione.

– W tym co mówisz, jest oczywiście sporo prawdy, ale adresat takich uwag jest zupełnie nietrafiony… Zwróć uwagę, że współczesne wykonania twoich pół-oper, które kiedyś musiały być połączeniem śpiewu, tańca, recytacji i sztuki aktorskiej dzisiaj prawie zawsze ograniczają się wyłącznie do samej warstwy muzycznej i nagle okazuje się, że każda twoja scenka to muzyczne arcydzieło, a dwugodzinny operowy spektakl jest rozrywką najwyższych lotów. Twoja muzyka wygrała z teatrem i stała się wieczna.

– To miłe, co mówisz. Kiedyś jednak tak nie myślano. Podczas premiery „Królowej wróżek” w Dorset Garden Theatre muzyka była tylko dodatkiem. Aby wyprzedzić naszych konkurentów z Royal Theatre w Drury Lane, zainwestowaliśmy natomiast w nowoczesną maszynę, która poruszała się wokół i nad sceną, i otwierała się, pokazując nowe elementy scenografii. Oprócz tego zbudowaliśmy potężną kilkunastometrową fontannę tryskającą wodą, smoczy most, orientalny ogród. A do tego na scenie tańczyło sześć tresowanych małp…

– Mówiono, że świadomie uciekamy w sceniczne konstrukcje, aby ukryć to, że przesycony spółgłoskami język angielski nie nadaje się do delektowania się nieustannym śpiewem lub recytatywami. Ogólnie to traktowano nas jako odizolowanych od kontynentalnej opery dzikusów… Może i słusznie, bo gdy na scenie pojawiała się królowa Tytania na powozie ciągniętym przez indyki, które na odgłos śpiewu Junony rozpościerały swe ogony, publiczność wyła z podziwu, zagłuszając najpiękniejsze nawet arie…

– Nie narzekaj tak bardzo. Spójrz na wiele współczesnych inscenizacji oper, a może uznasz, że byliście prekursorami takiego stylu. Wasze indyki to nic w porównaniu z żywymi słoniami na amerykańskich scenach wystawiających dzisiaj opery Verdiego… A co do waszego języka, to pomimo swoich dźwiękowych ograniczeń stał się on najpopularniejszym językiem artystów całego świata!

Purcell spojrzał na mnie ze zdziwieniem, a po chwili roześmiał się i powiedział:

– Nie wierzę, chyba sobie ze mnie żartujesz…

– Ani trochę i powiem ci jeszcze jedno. Uwielbiam twoją muzykę bez całego tego scenograficznego błysku i bez tych magicznych efektów specjalnych. Skondensowana do samej muzyki „Królowa wróżek” to piękna, wysublimowana, trochę nawet wyrafinowana podróż przez Szekspirowski świat magii ze „Snu nocy letniej” i gwarantuję ci, że angielska pół-opera w twoim wydaniu to raczej powód do zazdrości niż do wyśmiewania…

– Chętnie spędzę przy tej muzyce radosne dwie godziny i to bez jedzenia, picia i rozmów w międzyczasie. To naprawdę piękna muzyka. A tym, którzy się śmieją, przypomnij, że kiedy w 1674 roku wystawiono w Londynie na weselu księcia Yorku pierwszą francuską operę, to została ona niemiłosiernie wygwizdana i spadła z afiszy zaraz po premierze. Przez grzeczność nie powiem, o kogo chodzi… Jest tu z nami…

INSPIRACJA WPISU: