Już tydzień temu byłem bliski, aby to powiedzieć, ale jakoś nie przeszło mi to przez pióro. Może dziś uda mi się zrzucić ten nawarstwiony od lat bagaż nawykowego myślenia o Mozarcie jako o niezwykle utalentowanym bachorze, którego nie sposób znieść w codziennym obcowaniu.

Gdyby nie te przyzwyczajenia i nawyki powinienem po posłuchaniu jego ostatniego koncertu fortepianowego zmienić swoje odnoszenie do Wolfganga, a po dzisiejszym wysłuchaniu jego koncertu klarnetowego powinienem zmienić całą swoją narrację odnośnie tego…, a niech tam, powiem to głośno: odnośnie tego geniusza!

Czy skłamałbym, gdybym powiedział, że słychać w tym koncercie niezwykłą łagodność, że miłosny liryzm każe przymykać oczy, że subtelność okazywania smutku godna jest mędrców, a pogodność muzyki niesie spokój i zadumę filozofów, no i jeszcze ta rzucająca się w uszy szlachetność wirtuozerii…?

Chyba zwariowałem! Przecież ja piszę o Mozarcie…

Łagodność, liryzm, subtelność, pogodność i szlachetność — nie do wiary…!

Czy taka właśnie byłaby następna muzyka Wolfganga, gdyby pożył dłużej?

Pogodna, ale melancholijna; melodyjna, ale szlachetna; smutna, ale wciąż pełna wdzięku?

Tym razem głównym bohaterem jego muzyki jest klarnet, ale u Mozarta staje się on raczej operową divą, śpiewającą w cudnym Adagio jedną z najpiękniejszych arii, jakie Wolfgang kiedykolwiek napisał.

Zauroczony dźwiękiem nowo wymyślonego instrumentu, Mozart napisał koncert dla swojego lubianego przyjaciela z loży masońskiej Antona Stadlera z nadzieją, że po zarobku z jego wykonań, ten najsłynniejszy wiedeński klarnecista odda mu 500 guldenów, które wyłudził od naiwnego Wolfganga.

Stadler nie tylko nie oddał pożyczonych pieniędzy, ale jeszcze zastawił autograf koncertu Mozarta, zaciągając kolejne długi… Do dziś nie odnaleziono tego rękopisu.

Pieniędzy Wolfgang nie odzyskał, ale wykonaniem Stadlera był wręcz zachwycony, pisząc do niego: „Nigdy bym nie pomyślał, że klarnet może naśladować ludzki głos tak zwodniczo, jak naśladowany przez ciebie. Naprawdę twój instrument ma tak miękki i piękny dźwięk, że nikt z sercem nie mógł się mu oprzeć”.

Dobrze, że chociaż zdążył przed śmiercią przeczytać wspaniałą popremierową recenzję, w której Bernhard Weber rozpływał się nad koncertem w zachwytach: „Taka obfitość piękna prawie męczy duszę […], ale szczęśliwy musi być artysta, którego jedyna wina leży w zbyt wielkiej doskonałości”.

Nawet nie zauważyłem, kiedy zrobiło mi się smutno na myśl, że już za tydzień pożegnam się w kronice z Wolfgangiem… Coś muszę wymyślić, aby nie było to rozstanie nieodwołalne!

INSPIRACJA WPISU: