Wdałem się dzisiaj w ciekawą dyskusję z Boulezem. Lubię z nim rozmawiać, choć niejeden raz doprowadzał mnie na skraj wytrzymałości, nazywając na przykład Czajkowskiego obrzydliwym, a Brahmsa nudziarzem i wychwalając Weberna i Messiaena.

Porywczy w rozmowie i gwałtowny w reakcjach trafił do mnie jednym wypowiedzianym zdaniem: „…muzyka powinna być zbiorową histerią i oczarowaniem, niepohamowanie nowoczesnym”. Każdy z nas tak chciał…

Rozmowy Bouleza z wieloma mieszkańcami DNM-u uzmysłowiły mu jednak dopiero tutaj, że nowoczesność jest tylko chwilowa, a czas w nieubłagany sposób przekształca ją w przeżytek. Zawsze tak było…

Pierre powiedział mi dzisiaj, że po rodzaju muzyki, za którą tęsknię, łatwo określi mój charakter. Nie miałem specjalnej ochotę na taką wiwisekcję mojej duszy i wymigałem się od konkretnej odpowiedzi, mówiąc jakieś standardowe regułki o tym, że nie mam ulubionych kompozytorów, że słucham wielu i próbuję wszystkich, że o wyborze muzyki decyduje nastrój chwili i inne takie tam bajeczki, ale zasiana myśl nie dawała mi spokoju.

Musiałem to przemyśleć…

Wróciłem do siebie i bezwiednie sięgnąłem po… Sibeliusa. Wybrałem jego kwartet smyczkowy o podtytule „Wewnętrzne głosy”, czy też może w innym tłumaczeniu „Głosy intymne”. Jak często mi się to zdarza, słuchając tej przepięknej muzyki, zacząłem rozmowę sam ze sobą i po dłuższej chwili tego dialogu, a może raczej monologu, znałem odpowiedź na pytanie Bouleza.

Prawdą jest, że słucham muzyki bardzo różnej. Fascynuje mnie Bach, ale nie przeszkodziło mi to w zafascynowaniu się „Dialogami karmelitanek” Poulenca… Lubię swoją własną muzykę, ale to Strawiński sprawia, że drżę… Świetnie się bawię przy Vivaldim, ale to Szostakowicz pobudza mnie tak, że chciałbym ożyć…

Gdy jednak przychodzi chwila, w której odczuwam potrzebę rozmowy sam ze sobą, prawie zawsze sięgam po któryś z utworów Sibeliusa. Może tak mi pozostało od czasów, gdy po raz pierwszy posłuchałem jego „Skrzypcowego”?

Po chwili dotarła do mnie myśl, że ta potrzeba słuchania „smutnego Jana” może mieć głębsze podłoże. Przecież ja uwielbiam też Brahmsa i Brucknera…

Czyżby moja dusza naprawdę była aż tak nostalgicznie ciemna…? A może to tylko inny rodzaj odczuwanego piękna?

Sibelius nie znosił objaśniać znaczenia swoich utworów. W rozmowie z Melvinem Bergerem powiedział wręcz tak: „Wiesz, jak skrzydło motyla rozpada się za dotknięciem? Tak samo jest z moimi kompozycjami; sama wzmianka o nich jest śmiertelna”.

A jednak, gdy skończył pracę nad kwartetem „Voces intimae”, napisał w liście do żony: „Stworzyłem coś cudownego. Coś, co może przywołać uśmiech na usta w godzinie śmierci. Nie powiem nic więcej…”

Może więc potrzeba słuchania Sibeliusa wcale nie jest przejawem depresyjnego usposobienia, ale jest to tylko inny rodzaj odczuwania i wyrażania piękna, które potrafi przywołać uśmiech w najtrudniejszych nawet chwilach?

INSPIRACJA WPISU: