Rozstałem się wczoraj z Schubertem w stanie zadumy wywołanym wątpliwościami co do roli śmierci w życiu i po nim. Żaden z nas nawet nie silił się na próby budowania odpowiedzi i problem pozostał w odwiecznym niepoznaniu.

Przypomniałem sobie, że jest pośród nas pewien Amerykanin, który odważył się na bezpośrednie poruszenie sensu ludzkiej egzystencji i wyznanie swojej niemocy zrozumienia praw rządzących wszechświatem, czemu dał wyraz w krótkiej, ale jakże trafnej kompozycji.

Charles Ives sam w sobie jest dla mnie nieprzeniknioną zagadką. Muzyka stanowiła sens jego życia, ale nie była tego życia esencją. Doskonale wykształcony muzycznie, przez wiele lat swojej młodości bazgrolił ołówkiem kolejne utwory, ale gdy przychodziła właściwa pora, codziennie wychodził do „przyziemnej” pracy ubezpieczyciela we własnej spółce partnerskiej.

Mówił sam o sobie, że jego muzykę lubi tylko jego żona i jeszcze dwie inne wymienione z nazwisk osoby i choć zarzekał się, że nie jest to powodem jego smutku, to ja jednak jestem pewien, że jego dusza wiedziała swoje…

Agencja ubezpieczeniowa, którą założył z Myrickiem w 1907 roku, stała się dużym dochodowym przedsiębiorstwem, ale coś mu wciąż podpowiadało, że nie to jest jego główną służbą wspólnemu dobru i zaraz po powrocie do domu siadał z ołówkiem w ręku i zapisywał to, co słyszały z własnego wnętrza jego uszy.

Praca w ubezpieczeniach uczyniła Ivesa człowiekiem bardzo bogatym, co uwolniło go od potrzeby zarabiania muzyką, a to z kolei przełożyło się na daleko idący luksus niezwracania uwagi na panujące gusty ani na to, czy ktokolwiek polubi jego muzykę ani też, czy ktokolwiek będzie chciał i umiał ją odtworzyć.

Komfort własnych uszu był dla Ivesa w zasadzie jedyną wykładnią stylu komponowanej muzyki. Od dziecka wychowywany w domu na śpiewie i grze z wykorzystaniem ćwierćtonów i w dysonansie, co miało służyć „rozciąganiu uszy”, akceptował w muzyce dużo więcej niż przeciętni słuchacze. Wręcz nie znosił muzyki ładnej!

Zupełnie nie zabiegał o rozgłos i tylko od czasu do czasu próbował zainteresować muzyków swymi kompozycjami, organizując prywatne odczyty o muzyce, co spotykało się zazwyczaj z całkowitym niezrozumieniem jego wyprzedzającej czasy sztuki.

Ives porzucił tonalność dekadę przed Schoenbergiem, ale to Wiedeńczyk zdobył sławę. Kiedy krytyk Howard Taubman zwrócił na to uwagę, Ives odpowiedział z rozbrajającym uśmiechem: „To nie moja wina”… Bogaty Amerykanin zdawał się nie przejmować negacją płynącą ze świata zewnętrznego, ale… jego dusza wiedziała swoje…

I tak sobie tworzył do własnej szuflady, zupełnie nie mając świadomości, że całkowicie niezależnie stanął w szeregu prekursorów nowej muzyki rozwijającej się w Europie i że za kilkadziesiąt lat wielu stawiać go będzie tuż obok Schoenberga, Bartóka i Strawińskiego.

Większość swoich najważniejszych dzieł skomponował przed rokiem 1918, kiedy to przeszedł zawał serca i mocno ograniczył aktywność kompozytorską i zawodową. W 1927 roku w zasadzie przestał komponować, a trzy lata później zrezygnował także z prowadzenia dochodowej agencji ubezpieczeniowej.

Jego żona Harmony powiedziała, że Ives zaprzestał komponować, bo nic, co stworzył „nie brzmiało dla niego dobrze”. Zamiast pisać nową muzykę, nieustannie poprawiał stare utwory. Nie promował sam siebie, a większość jego utworów odkryta została dopiero po jego śmierci. Wiele z nich wciąż jeszcze czeka na odczytanie ołówkowych bazgrołów, pisanych przede wszystkim dla siebie samego i całkowicie nieprzygotowanych do wydania.

O ile Ives nie dbał o swoje miejsce w kompozytorskim panteonie, a przynajmniej tak mówił, to mocno jednak wierzył, że muzyka odgrywa znaczącą rolę w rozwoju duchowości i wnosi głębię do ludzkiego życia, uczestnicząc również w odwiecznym poszukiwaniu odpowiedzi o sens istnienia.

Na jednym z organizowanych przez siebie wykładów spotkał poetę Ralpha Waldo Emersona, który w wierszu „Sfinks” przypisał ludzkości chroniczne niezadowolenie owocujące nieustępliwym poszukiwaniem. W tym wierszu Sfinks, zwracając się do człowieka, mówi: „Jesteś pytaniem bez odpowiedzi — Widziałem twoje prawdziwe oko — Ono zawsze pyta — A każda odpowiedź jest kłamstwem”.

Muzyczną odpowiedzią Ivesa na wiersz Emersona stała się krótka kompozycja „Pytanie bez odpowiedzi”, której intencją było przedstawienie myśli, że „w bezmiarze stworzenia pytanie mówi głośniej niż odpowiedź”.

Tworząc trzywarstwowy, kontrastujący ze sobą stylami kolaż wyprzedził swój czas o ponad pół wieku. Na tle powolnych, cichych smyczków pojawia się solo trąbki, na które odzewem jest kwartet fletów. Grupy instrumentów grają każda w swoim stylu, a brak bezpośredniej więzi między nimi podkreśla takie ulokowanie ich na scenie, aby się wzajemnie nie widziały.

Według Ivesa smyczki to „cisza druidów, którzy nic nie wiedzą, nic nie widzą i nie słyszą”, trąbka na tle tej ciszy siedmiokrotnie stawia identycznie brzmiące „Odwieczne pytanie o istnienie”, a starają się na nie odpowiedzieć „Walczący Odpowiadacze” reprezentowani przez flety.

Nie znajdując właściwej odpowiedzi, stają się w każdej kolejnej próbie riposty coraz bardziej sfrustrowani i chaotyczni aż w końcu zaczynają kpić z pytania, a zdając sobie ostatecznie sprawę z własnej bezradności, milkną, pozostawiając ostatnie pytanie trąbki w „niezakłóconej samotności”. Fascynujące!

Podobnie jak większość pozostałego repertuaru Ivesa, „Pytanie bez odpowiedzi” zostało odkryte długo po jego śmierci i dopiero niedawno stało się do tego stopnia ważne i popularne, że Aaron Copland uznał je za „jedno z najlepszych dzieł, jakie kiedykolwiek stworzył amerykański artysta”.

Spróbuję spotkać się z Ivesem i zadam mu pytanie, które mnie nurtuje, gdy o nim myślę: co podpowiadała jego wrażliwa dusza, gdy mówił, że brak uznania wcale go nie rusza? Bardzo wątpię, czy usłyszę prawdę, pewnie i to pytanie pozostanie bez odpowiedzi…

INSPIRACJA WPISU: