Muszę przyznać, że trochę mi się zrobiło wczoraj żal Wolfganga. Takiego jeszcze go nie widziałem… Może moglibyśmy się nawet zaprzyjaźnić???

Dość szybko odrzuciłem tę myśl, ale chyba jednak gdzieś tam we mnie pozostała, bo zacząłem się zastanawiać nad swoimi przyjaźniami za życia. Ile z nich było prawdziwych, ile interesownych, a ile złudnych…

Dotarło do mnie, że jednym z największych moich przyjaciół był ten, którego traktowałem dość surowo i oschle, choć niczym sobie na takie traktowanie nie zasłużył. Wręcz przeciwnie dbał o mnie jak mało kto, a na dodatek był naprawdę muzycznie uzdolniony i kto wie, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby nie to, że był arcyksięciem i że był chory na epilepsję…

Czy ja mu kiedykolwiek powiedziałem, że traktuję go jak przyjaciela? Chyba nie! Czy kiedykolwiek powiedziałem mu, że dedykacje, które mu przypisywałem, nie były tylko z wdzięczności i dla interesu? Chyba nie! Czy on właściwie zrozumiał, że sonata Es-dur to wyraz mojej przyjaźni i troski? Mam nadzieję, że tak…

Lubiłem i szanowałem arcyksięcia Rudolfa Erzherzoga von Österreich! Tylko czy on o tym wiedział?

Będąc najmłodszym synem cesarza Leopolda II i najmłodszym bratem cesarza Franciszka arcyksiążę Rudolf umożliwiał mi dostęp do najważniejszych salonów w Wiedniu. Bez niego nic nie byłoby w mojej karierze takie same.

Trudno w tej sytuacji nie zrozumieć mojej trwogi, gdy dowiedziałem się na początku maja 1809 roku, że arcyksiążę i cała rodzina cesarska postanowili się ewakuować i wyjechać na Węgry, uciekając przed zbliżającymi się do Wiednia wojskami francuskimi. Swojego smutku i przerażenia przyszłością bez Rudolfa nie potrafiłem wyrazić inaczej niż muzyką…

Napisałem pierwszą część sonaty fortepianowej i nazwałem ją początkowo „Der Abschied”, by następnie poprawić tę oficjalnie brzmiącą nazwę na cieplejszą formę czyjegoś pożegnania, czyli na „Das Lebewohl”. Żeby nie było wątpliwości kogo i czego dotyczy moje pożegnanie, dopisałem datę 4 maja 1809 roku i podtytuł: „Z serca w dniu odejścia Jego Cesarskiej Wysokości, czcigodnego arcyksięcia Rudolfa”. Parę miesięcy później napisałem drugą część sonaty („Abwesenheit” — „Nieobecność”) i obiecałem, że trzecią napiszę natychmiast po powrocie arcyksięcia do Wiednia i do mnie.

Arcyksiążę Rudolf wrócił do Wiednia 30 stycznia 1810, parę miesięcy po podpisaniu traktatu pokojowego z Schönbrunn, a ja bezzwłocznie wywiązałem się z zobowiązania i skomponowałem trzecią część sonaty („Wiedersehen” — „Ponowne spotkanie”).

Ta trzecia część po prostu eksploduje radością. Gdy ją pisałem, naprawdę czułem się jak szczęśliwy szczeniak, który na widok swojego pana skacze na niego, próbując go polizać, biega wokoło jak szalony i radośnie merda ogonem, zupełnie nie zwracając uwagi, że również inni są szczęśliwi, co zwiastują rozlegające się dzwony i triumfalne hymny.

To był najbardziej spontaniczny i intymny sposób okazania przyjaźni, na jaki było mnie wówczas stać…

I tylko diabli mnie brali, że siła tego mojego wyznania osłabiona została przez wydawcę sonaty, który jak zawsze wiedział lepiej i nadał sonacie francuski tytuł „Les Adieux”, co oznaczało liczbę mnogą pożegnań wielu ludzi. A ja przecież żegnałem i witałem tylko tego jednego jedynego!

INSPIRACJA WPISU:

Advertising