Trudno wyrazić moją wściekłość po tym, gdy zobaczyłem na kilku okładkach płyt z moim „Piątym” podtytuł „Cesarski”. Przecież, gdy wysyłałem ten koncert do londyńskiego wydawcy, to wyraźnie zapisałem, że „…jest poświęcony arcyksięciu Rudolfowi i nie ma w tytule nic oprócz Wielkiego koncertu poświęconego Jego Wysokości arcyksięciu Rudolfowi”. Niczego nie uszanują dla lepszego zysku…

Kto do diaska wpadł na pomysł, aby nazwać go cesarskim, co sugerować może hołd dla Napoleona…? Po przejrzeniu Nekronetu znalazłem, że odpowiedzialnym za ten podtytuł jest angielski pianista, kompozytor i wydawca Johann Baptist Cramer. Teraz sobie go przypominam, jak wkradał się w moje łaski i udawał przyjaźń… Przecież musiał wiedzieć, że dedykacja była jednoznaczna…

Arcyksiążę Rudolf był jednym z trzech fundatorów dożywotniej renty, która powstrzymała mnie przed przyjęciem oferty z królestwa Westfalii od brata Napoleona i tylko on jeden dotrzymał słowa. Kinsky zmarł i nie wspomniał o mnie w testamencie, Lobkovitz popadł w długi i tylko arcyksiążę Rudolf dotrzymał swojej części umowy i jeszcze starał się uwzględniać przy jej wykonaniu skutki stałej dewaluacji waluty wywołanej wojennym zamieszaniem.

Dodatkowo Rudolf był naprawdę utalentowanym uczniem i z prawdziwą wdzięcznością i sympatią zadedykowałem mu nie tylko „Piąty”, ale i „Czwarty”, sonaty fortepianowe „Hammerklavier” i „Les Adieux”, trio „Arcyksiążęce” i „Missę Solemnis”.

Może chciałem też w ten sposób choć trochę załagodzić przejawy swojego charakteru. Wiedziałem, że jestem dla Rudolfa wredny, temperamentny i czasami wręcz obelżywy, a mimo tego arcyksiążę ze szlachecką godnością niezmiennie okazywał mi szacunek i oddanie…

Swój „Piąty” zacząłem szkicować na początku 1809 roku, kiedy Wiedeń był już oblężony i okupowany przez Francuzów. Gdy 11 maja Żabojady ustawiły baterię na Spittalbergu i strzelano przez całą noc bezpośrednio w kierunku mojego mieszkania, uciekłem do brata na Rauhensteingasse i schroniłem się w piwnicy jego domu, chroniąc przed hałasem strzelaniny przede wszystkim moje wrażliwe uszy… Całą noc spędziłem z poduszką na głowie…

Cały bieg wydarzeń wpłynął na moje ciało i duszę. Cóż za niepokojące, dzikie życie wokół mnie; tylko bębny, armaty, ludzie, wszelkiego rodzaju nędza”…

Uciekłem wtedy do świata, który czasami bywał wprawdzie dla mnie gorszy niż wojenna zawierucha, ale zazwyczaj przenosił mnie jednak w świat lepszy, w świat dobry — uciekłem do świata muzyki…

Stworzyłem w tych okropnych warunkach koncert niemalże epicki, bojowy, bohaterski, choć podszyty dużą dozą delikatności i romantycznej tęsknoty. Trochę głupio chwalić się samemu, niech więc za ocenę „Piątego” posłuży fragment z recenzji z 1 stycznia 1812 zamieszczonej w „Allgemeine musikalische Zeitung”:

Jest to bez wątpienia jeden z najbardziej oryginalnych, pomysłowych i skutecznych, ale także jeden z najtrudniejszych ze wszystkich istniejących koncertów. Zagrany tak mistrzowsko, że nie mogliśmy wyobrazić sobie większej doskonałości: z pewnością nie w odniesieniu do zręczności, jasności, bezpieczeństwa i delikatności, ale także nie w odniesieniu do duszy i doskonałego zrozumienia znaczenia i intencji kompozycji, a na pewno w ocenie ogólnej, jak i w przypadku każdego pojedynczego fragmentu w szczególności. Ponieważ orkiestra towarzyszyła utworowi i soliście, tak jak można sobie tego życzyć, z niewątpliwą uwagą i miłością do kompozytora, bardzo liczna publiczność uległa zachwytowi, który ledwie mogła zadowolić zwykłymi wyrazami uznania i radości”.

Zachwyty nad grą solisty nie były niestety przeznaczone dla mnie. Do tej pory wszystkie premierowe wykonania moich koncertów grałem sam. „Piątego” nie dałem już rady. Nie słyszałem orkiestry, nie nadążałem za muzykami, gubiłem się i, ech… szkoda mówić. Na koncercie w Lipsku w listopadzie 1811 roku ze słynną orkiestrą Gewandhaus pod dyrekcją Johanna Philippa Christiana Schulza jako solista wystąpił młody Friedrich Schneider. Jak ja mu wtedy zazdrościłem… Nawet dzisiaj trudno mi o tym mówić bez wzruszenia i wściekłości…

INSPIRACJA WPISU: