Rzadko kiedy zdarza się wśród artystów ktoś tak skromny, jak John Jenkins. W czasach, gdy większość muzyków dążyła za wszelką cenę do zdobycia pozycji na królewskich, cesarskich lub papieskich dworach on zadowalał się szacunkiem szlacheckich rodzin, których wielkie domy odwiedzał jeden po drugim jak dawny trubadur.

Doszło do tego, że w wielu domach trzymano w gotowości pokój, wyczekując na ponowne przybycie krążącego Jenkinsa, który w zamian za gościnę i niewielką opłatę uczył dzieci dżentelmenów z muzycznymi ambicjami i uświetniał towarzyskie spotkania i przyjęcia.

W każdym domu komponował nowe utwory, aby zadowolić gospodarzy i tak, dom po domu, powstała nie tylko bogata kolekcja dzieł, zwłaszcza na altówki, ale urosła również i sława Jenkinsa. Był mile widziany, bo jak napisał w swoich pamiętnikach jeden z jego uczniów Roger North – Jenkins „nie był ani zarozumiały, ani przygnębiony, ale był raczej dżentelmenem i miał bardzo dobry dowcip, który służył mu w jego rozmowie, w której podobał się nie mniej niż w swoich kompozycjach”.

Spolegliwy i niekłopotliwy charakter sprzyjał dobremu odbiorowi Jenkinsa w kolejnych domach, a liczba odwiedzanych posesji bezpośrednio przekładała się na liczbę kompozycji. Dzięki sposobowi życia i zarabiania na życie Jenkins stał się zarówno najbardziej płodnym, jak i najbardziej cenionym kompozytorem angielskim w pięćdziesięcioleciu pomiędzy śmiercią Williama Byrda a narodzinami Henry’ego Purcella.

Nawyków nabranych za życia nie da się tak łatwo wykorzenić i Jenkins również w DNM-ie krąży od pokoju do pokoju, grzecznie przypominając o swoim istnieniu. Metoda ta okazała się na tyle skuteczna, że coraz częściej słychać jego muzykę na naszych korytarzach, a pewien jestem, że to dopiero początek jej popularności.

Pewnie i u nas będzie tak samo, jak wtedy, gdy muzyka ta umilała angielskiej szlachcie letnie podwieczorki i zimowe wieczory, i na tyle skutecznie zostawała w pamięci, że została dowartościowana i na starość Jenkinsa zawitała wreszcie wraz z nim na królewski dwór Karola II, który godził się na wypłatę sowitego wynagrodzenia za same prawa do wykonywania jego muzyki, wielkodusznie nie zwracając uwagi na to, że schorowany Jenkins sam grać już nie mógł…

Może to i dobrze, niech i u nas tak się stanie. Szczerze Jenkinsowi życzę, aby jego muzyka zdobyła uznanie, bo naprawdę miło spędza się czas w jego towarzystwie.

INSPIRACJA WPISU: