Muszę kiedyś zapytać Brittena, jak to jest, że człowiek zdeklarowanie niewierzący komponuje mszę. Co nim kierowało? Czy tylko potrzeba znalezienia odpowiedniej formy do wylania z siebie przechowywanej od dawna muzyki? A może ukryta gdzieś głęboko tęsknota za tym, co transcendentalne? A może, banalnie i prozaicznie, tylko realizacja otrzymanego zlecenia?

Gdy postanowiono odtworzyć zniszczoną niemieckimi nalotami XIV-wieczną katedrę w Coventry zlecenie na uświetnienie muzyką uroczystości konsekracji nowego kościoła otrzymał właśnie Britten.

Swoją drogą należałoby również zapytać, dlaczego zamówienie takie złożono ateiście, ale tu akurat odpowiedź jest prostsza. Britten był wówczas najwybitniejszym żyjącym brytyjskim kompozytorem i on akurat sam sobą uświetniał najbardziej…

Nową katedrę postanowiono potraktować jako symbol pojednania z przeszłością i z odmiennościami i w tym duchu Britten – ateista i homoseksualista wcale nie przeszkadzał…

Do cudem ocalałej wieży i iglicy starej katedry dobudowano pod kątem prostym nową jej część i to właśnie w niej po raz pierwszy zabrzmiało „Requiem wojenne”. Być może, że Britten miał świadomość niezręczności sytuacji, bo do kościelnego tekstu liturgicznego śpiewanego przez sopran z towarzyszeniem pełnej orkiestry dokooptował świeckie teksty, czasami do kościelnych w ironicznej kontrze, i powierzył ich wykonanie tenorowi, barytonowi i orkiestrze kameralnej.

Znamienne w swojej symbolice stało się to, że Britten oddał na premierze requiem dyrygenturę „kościelnej” orkiestry Meredithowi Daviesowi, a sam poprowadził tylko małą „świecką” orkiestrę kameralną. Bardzo wymowne… Miało być pojednawczo i ekumenicznie…, było przede wszystkim humanistycznie i zachowawczo…

Britten był nieufny wobec zorganizowanej religii, ale jednocześnie zachowywał ogromne zaufanie do ludzkich zdolności współczucia i pojednania… Za paradoks ostatecznego pojednania uznawał jednak to, że ci, którzy ponoszą śmierć w bitwie, doznają go nie w niebie, ale w piekle…

Religia stała mu ością w gardle i nieraz już odczuwał jej siłę. Gdy w 1940 roku na zlecenie rządu japońskiego skomponował Sinfonię da Requiem, która miała uczcić 2600. rocznicę istnienia cesarstwa, to spotkał się z odmową akceptacji dzieła przez Japończyków ze względu na obce ich tradycji akcenty chrześcijańskie. Strasznie dziwne są te religie… Strasznie dziwny jest ten świat…

Nie da się słuchać tego requiem wyłącznie w warstwie muzycznej. Tekst, zarówno liturgiczne pieśni biblijne, jak i dziewięć wierszy Wilfreda Owena napisanych w trakcie pierwszej wojny światowej („wiedziałem, że stoimy w piekle…”) to ważne dopełnienie muzyki. Szkoda, że tak niewiele zrozumiałem podczas dzisiejszego słuchania. Koniecznie muszę to nadrobić i wsłuchać się w to, co Britten mówi o ohydzie wojny, o bezduszności tych, którzy o niej decydują i bezwzględności tych, którzy mogliby jej zapobiec. Podkreśla też, że obie wojny światowe to były wojny chrześcijan z chrześcijanami i nie może tego pojąć…

Usiądę od razu i posłucham raz jeszcze. Muszę tylko wybrać inne wykonanie niż to pod Brittenem. Naprawdę mam już dosyć, gdy w każdym jego utworze słyszę Petera Pearsa – życiowego partnera Benjamina. Nie mam nic przeciwko nim, ale w muzyce wyraźnie poczułem przesyt…

INSPIRACJA WPISU: