Prowadząc kronikę, usilnie staram się nie przysparzać sobie wrogów i wspominam w niej tylko te utwory, którymi sam się zachwycam. Coraz częściej dochodzi jednak we mnie do głosu wewnętrzna refleksja, że mogę być w swoich ocenach niesprawiedliwy i przez własne uprzedzenia pominąć kogoś lub coś, powszechnie uznawanych za wielkie.

To poczucie jest we mnie dość częste, a już dzisiaj swoją natrętnością sprawiło, że po raz pierwszy uległem i postanowiłem posłuchać muzyki, którą dotychczas świadomie i bez żalu pomijałem.

Wszystko za sprawą Johna Fielda, który tak się tu u nas puszy i nadyma, że postanowiłem sam sobie wyrobić o nim opinię. Najbardziej zaintrygowało mnie to, że Field bardzo niepochlebnie wyraża się o Chopinie, siebie samego stawiając wyżej i chełpiąc się mianem wynalazcy nokturnów.

Szczerze mówiąc, wkurzyło mnie to, bo, pomimo że nigdy dotychczas nie udało mi się jeszcze spotkać w DNM-ie z Fryderykiem, to jednak pokochałem jego muzykę na równi z dziełami Schuberta. Musiałem w tej sytuacji sprawdzić, kim tak naprawdę jest John Field?

Zaprosiłem go na wieczór i z góry zastrzegłem, że nie przyjmuję odmowy. Może byłem zbyt obcesowy wobec niego, bo słonko już chowało się za DNM-owym horyzontem, a Fielda wciąż nie było…

Hałas na korytarzu dał mi znać o nadchodzących gościach i rzeczywiście chwilę później rozległo się pukanie do drzwi… Field nadciągnął i dla większego kurażu sprowadził ze sobą kilkanaście innych osób. Rozpoznałem Clementiego, Dusseka, Hummela, Cramera i Steibelta, a kilku innych widziałem po raz pierwszy.

– To moi wielbiciele – powiedział John – czy możemy wejść wszyscy?

W pierwszej chwili pomyślałem: pokaż mi swoich wielbicieli, a powiem ci, kim jesteś, ale szybko odrzuciłem tę niesforną myśl, przesunąłem się ku ścianie, robiąc przejście dla gości i zrezygnowany, machnąłem ręką, jak policjant kierujący ruchem na skrzyżowaniu:

– Wchodźcie…

Wcale mnie nie zdziwiło, że Field ruszył pierwszy, a za nim dopiero jego świta. Nie dla wszystkich starczyło siedzących miejsc, ale Field rozsiadł się w moim fotelu, dał Hummelowi pudełeczko z płytami i bez słowa wskazał mu stojący w rogu pokoju odtwarzacz. Szczerze mówiąc, sam nigdy nie byłem aniołkiem, ale Field drażnił mnie swoim zachowaniem ogromnie…

Pierwsze dźwięki jego koncertów fortepianowych z płyty były zaskakująco miłe i w pokoju zrobiło się od tej muzyki sympatycznie i ciepło. Aż tak bardzo, ze wszyscy wielbiciele Fielda zaczęli ze sobą rozmawiać, przechadzać się po pokoju, oglądać zdjęcia na ścianach lub spoglądać przez okno na przyrumienione zachodzącym słońcem niebo. Było miło, naprawdę miło…

Złapałem się na tym, że zamiast oceniać i doceniać urok koncertów Fielda w odniesieniu do epoki, w której żył i do miejsc, w których tworzył i koncertował, próbowałem poddawać je ocenie z wykorzystaniem całej swojej wiedzy o przyszłości i dopiero wtedy dotarło do mnie, że porównywanie koncertów Johna z dziełami Brahmsa, Rachmaninowa, czy nawet moimi własnymi jest po prostu nieuprawnione i niesprawiedliwe…

Przysunąłem sobie krzesełko do zajętego przez Fielda fotela i spokojnie i ze sporą przyjemnością wysłuchałem całej zawartości kilku płyt, w tym również sonat i tych słynnych nokturnów Johna.

Pomimo przyjemnych chwil z muzyką Fielda nie potrafiłem się zdobyć na kłamstwo lub chociażby dyplomatyczną kurtuazję i spoglądając wymownie na okupowany przez Johna fotel, mój fotel, wypaliłem prosto z mostu:

– Całkiem niezłe te twoje koncerty i nokturny, ale powiem ci tyle, że gdy słucham muzyki Chopina, to nikt wtedy przy niej nie rozmawia w mojej obecności i nawet muchy na ścianie grzecznie czekają z bzyczeniem, aż Chopin ucichnie…

John chyba nie zrozumiał, o co mi chodzi z tymi muchami, gwałtownie wstał, machnął na swoją świtę i wyszedł… Po chwili wrócił tylko Dussek, który z przepraszającą miną podszedł do odtwarzacza, wyjął pozostałą w nim płytę, skłonił się uprzejmie i ponownie wyszedł… Uff…

INSPIRACJA WPISU: