Przyśnił mi się dzisiaj w nocy Goethe siedzący na moim koncercie tuż obok księcia Lichnowskiego, a ja zza fortepianu krzyczałem na nich obu, rzucając w ich kierunku świecznikiem i nutami. Istny koszmar…

Co gorsza, mój dzisiejszy sen był bardzo bliski prawdy. Może nawet zdecydowałbym się opowiedzieć o tych moich wrzaskliwych wspomnieniach, ale przeszkodziło mi w tym dość donośne stukanie do drzwi, które całkowicie wybudziło mnie z otulonej snem drzemki.

U drzwi stał Artur Schnabel. W prawej ręce trzymał kubek z aromatycznie pachnącą poranną ambrozją, a w lewej nuty z wyraźnie widocznym na okładce nazwiskiem Schuberta.

Mam słabość do Artura. Nie tylko przynosi napoje, ale zdobył moją przychylność ładną metaforą, którą uraczył mnie kiedyś bardziej niż trunkiem, mówiąc w obecności licznych gości, że „Mozart to ogród, Schubert to las w świetle i cieniu”, ale ja – „Beethoven to pasmo górskich szczytów”.

Porównując moje i Schuberta sonaty powiedział jeszcze, że o ile ja chwytam w swoje objęcia słuchaczy i porywam ich w ekscytującą przejażdżkę górską kolejką, to Schubert zaprasza w podróż po magicznym świecie zalanych słońcem polan, wierzchołków drzew skropionych mistycznym deszczem i zasnutych mgłą stoków, pokrytych zacienionym lasem.

Mówił coś jeszcze, że wystarczy u Franza lekko obrócić głowę, a widziany krajobraz jak za dotknięciem magicznej różdżki zmienia się raz po razie…

Nie do końca byłem pewien, który z opisów naszej muzyki był dla Schnabla bardziej fascynujący, ale na wszelki przypadek wolałem nie dociekać…

Nuty w ręce Artura okazały się sonatą G-dur Franza. Już tydzień temu przyszli z nią do mnie Swiatosław Richter i Schumann, ale wtedy przez kilka dni od rana do nocy męczył mnie Mahler, codziennie przyprowadzając ze sobą innych wykonawców swojej „Dziewiątej”. Szczerze powiedziawszy, również dzisiaj po usłyszeniu pukania do drzwi byłem pewien, że to znowu Gustav, który zapowiedział, że aż do skutku będzie próbował sprowadzić do mnie Karajana…

Muszę przyznać, że „Dziewiąta” Mahlera pochłonęła mnie tak, że nie mogłem się od niej oderwać i nie mogłem słuchać niczego innego, aż nie odczułem błogiego nasycenia tą niezwykłą muzyką Gustava.

Pomimo tego, że zarówno Schumann, jak i Richter przekonywali mnie, że to ich ulubiona sonata Schuberta odmówiłem im jej wysłuchania i być może obrazili się na mnie, wysyłając dzisiaj w swoim zastępstwie Schnabla.

– Bardzo cię proszę mistrzu, w swoim imieniu i kilku innych pianistów, abyś posłuchał akurat tej sonaty Franza bezpośrednio po swojej „Patetycznej”. Grałem je obie i doskonale pamiętam swoje zdumienie, że wystarczyło tylko trochę ponad ćwierć wieku, abyście obaj stworzyli sonaty tak niesamowicie się od siebie różniące…

– Fortepian Schuberta śpiewa dostojnie, kołysząc się w spokojnym spacerku po skraju światła i cienia z taką pewnością poruszania się po tej krawędzi, jaką mają tylko lunatycy.

– Nie wiedziałem, że taki z ciebie poeta – odezwałem się trochę poirytowany tymi literackimi peanami dla Schuberta.

– To nie moje słowa. Tak trochę z pamięci cytuję Alfreda Brendla, który też uwielbiał grać tę sonatę.

– Czy ty przypadkiem nie przesadzasz. Richter, ty, Brendel, czy jeszcze ktoś tak jak wy zachwyca się tym Schubertem?

– Wielu, taka kolej rzeczy. Tak, jak Schubert słuchał na łożu śmierci twojego kwartetu, tak Richter, umierając, pozostawił na jednym z dwóch swoich fortepianów właśnie tę sonatę Schuberta. Nikt nie grał jej tak wolno, jak Richter, wprowadzając słuchaczy w „krainę nadprzyrodzonego spokoju”, od czasu do czasu „otwierając niebiosa” uwalnianym dźwiękiem.

– Znowu mówisz jak poeta…

– To jednak znowu nie moje słowa, ale korzystając z tego, że jesteśmy sami, to powiem ci mistrzu w tajemnicy, że ja dużo bardziej niż Richtera wolę wykonanie Volodosa, którego jeszcze u nas nie ma. To dopiero aksamitna śpiewność, płynny taniec bogów, uosobienie najgłębszych pokładów liryzmu Schuberta, muzyczny świat snów…

Słysząc ostatnie słowa Schnabla, przypomniałem sobie swój nocny koszmar. Znowu zobaczyłem Goethego z Lichnowskim przed wrzeszczącym sobą i tak się zadumałem nad wspomnieniami, że odpuściłem Arturowi to jego kolejne poetyckie nadęcie. Bez słowa wskazałem mu fotel i wybrałem w Spotify zachwalaną sonatę Schuberta.

Zaczęliśmy od Volodosa. Już po kilku dźwiękach wiedziałem, że to naprawdę jest poezja… Czas stanął w miejscu…

INSPIRACJA WPISU: