Wczorajszy wieczór miałem po raz pierwszy od dwóch tygodni wolny. Przez kilkanaście ostatnich dni, dzień po dniu, wieczór po wieczorze, równo o 19-tej stukał w moje drzwi Mahler. Początkowo przychodził tylko z Bruno Walterem – swoim uczniem, przyjacielem, wiernym wielbicielem i pierwszym wykonawcą „Dziewiątej’’, której Mahler nie zdążył już poprowadzić osobiście.

Przesłuchaliśmy wspólnie wszystkie dostępne wykonania Waltera, a Bruno za każdym razem podkreślał, że starał się najwierniej, jak potrafił i pamiętał oddać sens muzyki Gustava, poznany w dziesiątkach rozmów z nim o sztuce, o życiu, o filozofii, o śmierci…

Już drugiego wieczoru zauważyłem, że Mahler wierci się niespokojnie i od czasu do czasu usilnie próbuje ukryć wymykające się z kącików ust rozczarowanie. Początkowo myślałem, że to tylko jakiś nerwowy tik, ale gdy Gustav zaproponował, abyśmy na następny wieczór zaprosili Horensteina i Abbado wiedziałem, że się zaczęło…

Mahler słynął z tego, że każdy ze swoich utworów poddawał wielokrotnym poprawkom i ulepszeniom. Komponował zawsze podczas wakacji, ale następnego lata swoją pracę zaczynał od korekt ubiegłorocznych produkcji. „Dziewiątej” nie zdążył poprawić w stopniu dla siebie zadowalającym.

Przez kilka następnych wieczorów przewinęło się przez mój pokój kilkunastu dyrygentów, a Mahler mruczał z niezadowolenia, przymykał oczy, kiwał głową z uznaniem, poklepywał po ramieniu wybranych i widać było, że jest w siódmym niebie. Tworzył…

Nawet nie wiem, kiedy to się stało, ale ta jego symfonia opętała mnie… Nawet po wyjściu Mahlera włączałem następne wykonania i wkrótce sam zacząłem Gustavowi podpowiadać kolejnych dyrygentów, zachwycając się niekiedy tylko jednym wejściem puzonów, waltorni czy solowej wiolonczeli…

W tej potężnej 70, 80-minutowej symfonii większość dyrygentów miewała i wzloty i upadki i nikogo to nie dziwiło. Gdy odwiedzili mnie już prawie wszyscy mieszkający w DNM-ie dyrygenci przyprowadzani przez Mahlera, wciąż czułem niedosyt. Nie mogłem zasnąć bez posłuchania kolejnej odsłony tej niesamowitej symfonii. Sam z siebie zacząłem wyszukiwać wykonania współczesnych, przeglądając wszystkie dostępne mi serwisy streamingowe.

I dopiero wtedy dotarło do mnie, że Mahler pominął Karajana. Gdy go zapytałem o przyczynę, długo próbował wywinąć się od odpowiedzi, aż w końcu wystękał coś o bojkocie i o tym, że on Żyd nie będzie zapraszał tego, który wysługiwał się nazistom…

Zamurowało mnie, nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. A więc to może dlatego Karajan przez większość czasu jest u nas samotny, bez towarzystwa, z grymasem smutku i rezygnacji na twarzy? Postanowiłem, że sam go odwiedzę!

Na wspólną wizytę u Herberta udało mi się namówić tylko jego następcę u Berlińczyków, choć muszę przyznać, że strach w oczach Claudio Abbado dał mi wiele do myślenia.

Widok przygotowanych na stoliku płyt z wszystkimi Karajanowymi wykonaniami „Dziewiątej” Mahlera uświadomił mi, że Herbert czekał na zaproszenie i w każdej chwili gotów był do spotkania…

– Kocham tę symfonię – Karajan omiótł wzrokiem leżące na stoliku płyty, jakby je pieścił – „To muzyka z innego świata, pochodzi z wieczności”.

– Kocham tę symfonię – powtórzył – ale jednocześnie nienawidzę jej i boję się jej. Po ostatnim wykonaniu na żywo z Berlińczykami w 1982 roku muzyka „Dziewiątej” roztrzaskała mnie do tego stopnia, że obiecałem sobie, że nigdy więcej nie otworzę jej partytury…

– Ja to rozumiem, naprawdę – odezwał się wciąż lekko wystraszony Abbado, a widząc moją aprobatę, kontynuował:

– Kiedyś grałem „Dziewiątą” na festiwalu w Lucernie i po zamarciu ostatniego dźwięku nie potrafiłem „wrócić” na salę. Stałem na podeście w amoku i mamrotałem coś do siebie pod nosem po włosku, a siedząca na wprost mnie publiczność czekała w ciszy pełne dwie minuty aż „wrócę”, nie przeszkadzając mi w tej powrotnej drodze oklaskami. Nigdy tego nie zapomnę…

Karajan spojrzał na Abbado w taki sposób, że aż poczułem zazdrość, że oni wiedzą coś, czego ja mogę się tylko domyślać.

– W 2016 roku „BBC Music Magazine” zapytało 150 dyrygentów, jaką symfonię najbardziej lubią prowadzić i w pierwszej dziesiątce znalazły się aż trzy symfonie Mahlera, a „Dziewiąta” zajęła czwarte miejsce – próbowałem zaznaczyć swoją obecność.

– Nic dziwnego. To pełnokrwista opowieść o życiu i śmierci, a te kilkanaście słów dopisanych przez Mahlera na rękopisie, zamiast zawężać interpretację, otwiera nieograniczone możliwości prowadzenia własnej narracji.

– Jak rozumiałeś to „ersterbend” podpisane pod ostatnią nutą? Zamieranie, umieranie…?

– To jeszcze nic. A oznaczenie całej ostatniej części jako ”zurückhaltend” to wstrzemięźliwie, powściągliwie, powstrzymując się…?

Również ja miałem wiele pytań do Karajana, ale poczułem, że nie jestem już im w tej chwili potrzebny. Obaj znowu stali za pulpitem, dostosowując tętno i oddech do rytmu muzyki. U Mahlera w „Dziewiątej” to niewiarygodnie transcendentne zamieranie w ostatnich taktach pozbawia oddechu i przenosi w nieznane… Niesamowita magia muzyki…

INSPIRACJA WPISU: