Dopiero niedawno dowiedziałem się, że Franz Schubert przychodził na każdą premierę moich kwartetów wykonywanych w Wiedniu. Ostatnio przyznał mi się nawet, że po premierze kwartetu B-dur poczuł się tak przytłoczony i doznał takiej traumy, że przez dwa kolejne miesiące nie mógł nic skomponować.

Natchnienie wróciło do Schuberta wraz z powrotem do Wiednia po krótkim letnim wyjeździe na przedmieścia Währing, gdzie oprócz samotności i fatalnej pogody dokuczał mu dodatkowo stały brak pieniędzy, który spowodował, że nie wyjechał z przyjaciółmi na wycieczkę do Karyntii.

Powrót pomiędzy muzyków ożywił go na tyle, że w ciągu zaledwie 11 dni spisał partyturę ogromnego kwartetu G-dur, o którym myślał każdego dnia spędzonego samotnie na przedmieściach Wiednia.

Odpowiedzią Schuberta na mój traumatyczny dla niego kwartet stał się utwór tak intymny, że słuchając go, czuję się wręcz zażenowany tym, jak bardzo dotykam najwrażliwszych zakątków jego duszy.

Spirala durowych i mollowych brzmień jest jak bilet wstępu na emocjonalną karuzelę, gdzie ekstaza przemienia się w rozpacz, światło w ciemność, a liryczność wzniosłych chwil co rusz przykrywana jest dręczącym do bólu niepokojem.

Nie ma ani krztyny przesady w takim opisie stanu ducha Schuberta. W swoim krótkim eseju pod tytułem „Mój sen” napisał tak:

Przez długie lata czułem się rozdarty między największym żalem a największą miłością… Ilekroć próbowałem śpiewać o miłości, zamieniało się w ból. I znowu, kiedy próbowałem śpiewać o bólu, zamieniało się w miłość. W ten sposób podzielono we mnie miłość i ból”.

Sposób, w jaki Franz połączył w swoim ostatnim kwartecie te pozornie sprzeczne ze sobą emocje, pozwala sądzić, że nie tylko współistnieją one w jego duszy, ale są wręcz jednym i tym samym, jedno drugiemu nadając sens.

Intymność tego kwartetu jest tak wielka, że ciężko to opisywać słowami. Żeby to odczuć, trzeba usiąść, zamknąć oczy i pozwolić się przenieść muzyką do jego przepełnionego bólem świata. W swoim dzienniku Schubert napisał, że jego „utwory są dostępne dla umysłu poprzez jego ból” i dodaje, że „ci, którzy stworzyli sam ból, wydają się najmniej cieszyć światem”.

Może właśnie dlatego tak uporczywie przeplatał ciemność z przebłyskami światła…

Niezwykłe jest to, że pomimo przenikającego go bólu Franz nie krzyczy, lecz zazwyczaj cierpi po cichu. Pięknie to podsumował w wywiadzie dla „New York Times” pianista Paul Lewis: „Schubert prosi wykonawcę, aby mówił cicho, co czyni muzykę mocniejszą. Jeśli ktoś na ciebie krzyczy, przeżywasz szok, lecz jeśli przekazuje ci okropne wiadomości w cichy sposób, staje się złowieszczy...”

Lewis w tym wywiadzie powiedział też coś, co zmusiło mnie do głębokiej refleksji: „U Beethovena wszystkie uczucia widoczne są jak na dłoni, ale w przypadku Schuberta pojawia się więcej pytań, poczucie czegoś wiszącego w powietrzu”.

Franz zrobił wszystko, aby premiera jego kwartetu odbyła się dokładnie w pierwszą rocznicę mojej śmierci i wyraźnie podjął swoją muzyką wieczny dialog ze mną. W jednym się przeliczył. Zdecydowanie bardziej niż rozmawiać o tej jego muzyce, wolę jej słuchać nawet długimi godzinami, wpatrując się w odcienie światła i ciemności malowane różnymi wykonaniami.

Muszę jednak przyznać, że bardzo trafiło do mnie powiedzenie Briana Newboulda, który nazwał ten kwartet Schuberta „samotnym szczytem leżącym na wprost późnych kwartetów Beethovena po drugiej stronie doliny”. Franz naprawdę sobie zasłużył na taką ocenę i koniecznie muszę mu o tym powiedzieć. Może umówię się z nim za tydzień…

INSPIRACJA WPISU: