Chociaż Francesco Cilea zawitał do DNM-u już kilkadziesiąt lat temu, nie mieliśmy jednak dotychczas okazji poznać się osobiście. Wiedziałem, że nie napisał żadnych wartościowych utworów solowych, kameralnych ani symfonicznych, a i z operami, które komponował, różnie bywało.

On zresztą sam miał na tyle dużo samokrytycyzmu, że swoją „Arlezjankę”, z której tak naprawdę pamiętamy tylko jedną arię śpiewaną przez Caruso, poprawiał przez 30 lat wielokrotnie i gruntownie. Niezbyt wiele to jednak pomogło…

Po ostatniej skompletowanej operze („Gloria”), którą pomimo prowadzenia przez samego Toscaniniego zdjęto z afiszy już po dwóch dniach, Francesco zaprzestał komponowania oper.

A mimo tego znalazł się w DNM-ie i nikt mu tego miejsca nigdy nie odbierze. To wszystko za sprawą jednej jedynej opery: „Adriany Lecouvreur”…

Banalna miłosna treść oparta o fakty wzięte z życia XVIII-wiecznej francuskiej aktorki, zmarłej w tajemniczych okolicznościach, troszkę kryminalnej fantazji z trującymi fiołkami, wielokrotnie obserwowane na scenie qui pro quo — wszystko to obudowane jednak wspaniałą muzyką zapewniło Cilei muzyczną wieczność.

Miał też szczęście, że spotkał za swego życia śpiewaczkę, która stała się synonimem jego opery. Magda Olivero, bo o niej mówię, wykonywała partię Adriany ponad 120 razy z przeogromnym powodzeniem na wszystkich najważniejszych scenach operowych Europy. A do tego jeszcze Beniamino Gigli, a później Enrico Caruso w roli Maurycego…

Słuchając zapisu z wykonania opery w Neapolu z 1959 roku, zdałem sobie sprawę, jak wielkie namiętności potrafi wyzwolić opera…

To było wyjątkowe przedstawienie. Rolę Adriany miała wykonywać Renata Tebaldi, ale jej pech sprawił, że zaniemogła. Ratując sytuację, poproszono o zastępstwo kurującą się po poważnej operacji Magdę Olivero, która nie wykonywała tej partii już prawie 10 lat.

Przedstawienie się rozpoczęło, orkiestra i soliści odgrywają i odśpiewują swoje partie, aż wreszcie pojawia się ONA, cudnie wykonując arię: „Io son l’umile”. Po zakończeniu arii wybucha prawie minutowa fanatyczna euforia wielbicieli sopranistki…

Dla słuchaczy sal koncertowych to coś niezmiernie rzadkiego, ale dla entuzjastów opery to chleb powszedni. Wielokrotnie przerwy w spektaklach, mające na celu umożliwienie egzaltowanej publiczności wyrażenia zachwytu nad śpiewem solistów, trwają po kilka minut. Muszę przyznać, że kiedyś mnie to drażniło, a dziś odczuwam jakiś smutny niedosyt, gdy słucham nagrań studyjnych…

INSPIRACJA WPISU: