W drodze powrotnej z biblioteki próbowałem sobie przypomnieć, z jakiego powodu Quilter znalazł się w DNM-ie. Nie potrafiłem odnaleźć w pamięci żadnego utworu Rogera. Lubię go, bardzo chętnie i często bierze dobrowolne dyżury w bibliotece i wyraźnie czuje się tam jak w swoim żywiole. Widać, że to ktoś z wyższych sfer… Może dlatego niewiele skomponował, bo nie miał zbytnio okazji pocierpieć…

Zapewniona od dzieciństwa ogólna i muzyczna edukacja, bogaty ojciec — baronet, kolekcjoner sztuki; nauka w renomowanym Eton Collage; studia w znanym konserwatorium Hoch we Frankfurcie — czy można chcieć więcej na start…? Quilter nigdy nie musiał zarabiać na życie i mógł sobie jeszcze pozwolić na filantropię, z czego wielu jego przyjaciół skrzętnie korzystało.

Mógł sobie też pozwolić na bycie artystą i choć, jak sam się przyznaje, tworzenie szło mu bardzo opornie, to nikt przecież nie powiedział, że artystą koniecznie trzeba być wybitnym! Jego fizyczna i psychiczna odmienność uchroniły go zarówno przed szkolnym sportem, jak i przed armią w wojennej nawałnicy. Quilterowi pozwolono być artystą i on bardzo się starał…

W tym byciu artystą troszeczkę na siłę, z arystokratycznej potrzeby, a może nawet i z poczucia takiego obowiązku Quilter miał jednak spory dar. Tworzył powolnie i z mozołem, jakby głównie po to, aby określenia kompozytor, artysta choć trochę dawały się uzasadnić. A jednak miał w sobie przy tym wszystkim jakąś szlachetność, która pozwalała mu tak dopieszczać swoje utwory, głównie pieśni, że chętnie słuchamy ich do dzisiaj.

Nie są to może Himalaje kompozycji, ale urocze, miłe dla ucha piosenki w klasycznym anturażu. No i proszę, wystarczyło, jest w DNM-ie. Co prawda często chowa się w murach biblioteki i woli obcowanie z książkami niż z ludźmi, ale jednak swój cel bycia artystą osiągnął również i po śmierci!

Cel ten osiągnął lekkim nagięciem rzeczywistości. Jego urocze piosenki zazwyczaj kierowane są do dziewcząt i zauroczonych nimi chłopców, ale Rogerowi tak naprawdę nie takie pragnienia chodziły po głowie. Był zdeklarowanym homoseksualistą, a wojenna śmierć jego kuzyna Arnolda Viviana, któremu dedykował jeden z cykli swoich pieśni, wpędziła go w trwającą do śmierci chorobę psychiczną.

Polubiłem go za tą jego ukrytą szlachecką szlachetność, choć wiem, że zwłaszcza pod koniec życia, schorowany i samotny nie był łatwym towarzyszem. Polubiłem go, a i on chyba darzy mnie szacunkiem i sympatią, gdy spotykamy się dość często pomiędzy bibliotecznymi półkami. Niech tak zostanie. Dalej będę udawał, że nie wiem, że w czasie pobytu we Frankfurcie i on i jego przyjaciele tworzący tzw. grupę frankfurcką właśnie mnie uznawali za głównego wspólnego wroga…

INSPIRACJA WPISU: