Do dziś nie potrafię zrozumieć, dlaczego Włochy tak długo broniły się przed wprowadzeniem polifonii, zwłaszcza w muzyce kościelnej. Czyżby ważyła na tym bliskość Watykanu i tradycyjne utrzymywanie w liturgii kanonicznych śpiewów gregoriańskich.

XIV-wieczni włoscy kompozytorzy, zamiast wdawać się w konflikt z hierarchią kościoła, niezbyt skorą do wprowadzania zmian w liturgii, woleli wykorzystywać swój talent do tworzenia przyziemnych pieśni o miłości, śpiewie, tańcu i winie…

Być może wpływ na to miał też Giovanni Boccaccio, który swoim „Dekameronem” rozbudził miłosną i erotyczną wyobraźnię całej ówczesnej Italii.

Grupa siedmiu młodych kobiet i trzech mężczyzn ucieka z pogrążonej w dżumie Florencji do małej podmiejskiej wioski Fiesole i umila sobie czas między innymi opowiadaniem miłosnych historii. Każdego wieczoru każdy z uciekinierów przed dżumą chroni swój strach za fantazyjnymi miłosnymi historyjkami. Niektóre z nich moją radosne zakończenia, niektóre tragiczne, ale większość z nich ma erotyczne zabarwienie. Każdy wieczór kończy się natomiast odśpiewaniem jednej z miłosnych pieśni.

„Dekameron” choć na chwilę pozwalał zapomnieć o „Czarnej śmierci”… i pobudzał wszystkie zmysły.

Nic dziwnego, że różni muzycy próbowali dorobić swoją wersję muzycznej oprawy do rozprzestrzeniającego się po Włoszech fenomenu, jakim stał się Dekameron. Jednym z nich był Francesco, niewidomy w efekcie dziecięcej ospy, ale niezwykle sprawny w grze na organach i w kompozycji, a na dodatek urodzony w wiosce, w której rozgrywał się literacki seans Boccaccia.

Francesco skomponował 140 dwu- i trzygłosowych pieśni, zwanych ballatami, z których większość poruszała tematykę miłosną i świetnie nadawała się do wykonywania po kolejnych opowieściach Boccaccia.

Takich kompozytorów było we Włoszech bardzo wielu, ale tak kompletny zbiór miłosnych pieśni zachował się tylko jeden. Na ironię zakrawa fakt, że dzisiaj nie jesteśmy pewni nawet tego, jak naprawdę miał na nazwisko ten Francesco, jeśli jakiekolwiek rzeczywiście posiadał.

Z przyzwyczajenia wszyscy mówimy o nim Landini, ale on sam nigdy nie potwierdził przynależności do tej florenckiej rodziny, ani też nigdy nie chełpił się tym, że rzeczywiście był synem malarza ze szkoły Giotta. Na każde pytanie o pochodzenie odpowiadał milczeniem i tajemniczym uśmiechem. Ja akurat doskonale to rozumiem, bo zgodnie z regulaminem DNM-u nie mogą w nim przebywać twórcy anonimowi.

Tak naprawdę nikomu z nas nie zależy aż tak bardzo na poznaniu rzeczywistej tożsamości Francesca. Dla nas wcale nie jest on anonimowy, to po prostu Francesco z Fiesole i tyle — kompozytor, organista, budowniczy i stroiciel organów, poeta, śpiewak, a także … filozof. Był również przyjacielem samego Petrarki i do tego wszystkiego wcale niepotrzebne mu było nazwisko… Przypomniałem sobie teraz, że Machaut (ten Francuz z Notre Dame, do którego Francesco tak często jest porównywany) mówi o nim po prostu Francesco organista.

Swoją drogą ciekawe, że nie zachowało się jego uwiarygodnione nazwisko, ale zachowały się rachunki za zakup wina, które przez trzy dni pił strojąc organy w domu Servitów we Florencji.

Był tak uzdolnionym organistą, że zgodnie z legendą postanowiono sprawdzić, czy zdoła skłonić ptaki do śpiewu razem z organami. Ustawiono przenośne organy wśród drzew z tysiącami śpiewających ptaków. Gdy Francesco rozpoczął swój koncert, wszystkie ptaki umilkły, by po chwili wznowić swoje trele z podwójnym entuzjazm niż dotychczas. Szczególnie jeden słowik upodobał sobie grę Francesco, siadając na gałęzi nad jego głową i śpiewając z nim w duecie…

Mają fantazję ci Włosi…

INSPIRACJA WPISU: