Od wielu mieszkańców DNM-u nieustannie słyszę o żartach, jakie robi im Haydn. Podobnie jak za jego życia, humor Josepha wydaje się wciąż nieokiełznany i nieprzewidywalny. Również jego muzyka przesycona jest żartem, dowcipem i filuternymi finezyjnymi niespodziankami. Ja sam wiele razy śmiałem się w głos, słuchając jego muzyki i wyczuwając żarty ukryte pomiędzy nutami.
Aż się zamyśliłem nad tym, co przed chwilą napisałem. Przyjmowałem to dotychczas jako coś oczywistego, a więc trudno zauważalnego, ale to rzeczywiście fakt. Muzyka Haydna wielokrotnie sprawia mi po prostu radość i wprawia mnie w znakomity nastrój. Że też ja dotychczas nie zauważyłem tego i… nie doceniłem…
Odstawiłem na bok kufel z piwem, włożyłem Phonaka i wyszedłem z pokoju, kierując się w stronę parku, gdzie, jak co dzień o tej porze, spotkać można było Haydna, drzemiącego na ławeczce.
Tyn razem nie był sam, obok siedziała Jacqueline du Pré, a Haydn, szczebiocząc jak podniecony młodzik, roztaczał przed nią walory swoich wiolonczelowych koncertów.
Wyglądał dość groteskowo tak nadskakując tegorocznej Miss naszego DNM-u. Nigdy nie był urodziwy, twarz miał pokrytą bliznami po ospie, a z tym zwisającym mu z nosa polipem wydawał się po prostu szkaradny, a mimo tego… Jacqueline słuchała go z zaciekawieniem i z rozbawieniem. Przez chwilę poczułem zazdrość, ja tak nie umiałem…
Na mój widok Jacqueline uśmiechnęła się rozkosznie, podała Josephowi dłoń na pożegnanie i powiedziała:
– Nie będę wam przeszkadzać, wiem, że byliście umówieni tydzień temu na spotkanie u Josepha, ale chyba Mistrzu zapomniałeś?
Aż się we mnie zagotowało. Przecież to u mnie mieliśmy się spotkać…
Spojrzałem na Haydna i dopiero wtedy dotarło do mnie, że to jego kolejny, co tu dużo mówić, głupawy żart…
Jacqueline pożegnała się i odeszła, a Joseph, uśmiechnięty i rozbawiony, wskazał mi miejsce obok siebie:
– Siadaj, jeszcze ciepłe…
Usiadłem zanim pomyślałem, że tutaj nie może być „ciepłe” (znowu mnie nabrał!) i już chciałem nawiązać do symfonii „Pożegnalnej”, gdy usłyszałem:
– 30 lat pracowałem dla Esterházy’ego. Odizolowany od nowinek muzycznego Wiednia i świata i zmuszony do bycia na każde zawołanie księcia. Czy wiesz Ludwiku, że na mocy kontraktu, który podpisałem w 1761 na długie lata stałem się jego własnością. Komponować musiałem tylko taką muzykę, jaką lubił książę i jego goście. Gdy postanowił, że nauczy się grać na barytonie, wiesz tej takiej altówce z dodatkowymi strunami, to przez następne 10 lat musiałem mu wyprodukować, tak, właśnie wyprodukować, prawie 200 utworów na ten instrument.
– A przynajmniej nauczył się? – próbowałem zażartować…
– Owszem, trochę rzępolił, ale później mu się znudziło i nagle stał się wielkim fanem opery. Ile ja się tego napisałem…
– Ja i moi muzycy musieliśmy chodzić w białych pończochach, w białych lnianych mundurkach, w upudrowanych perukach z warkoczem i w stałej gotowości do służby. Czy wiesz Ludwiku, że w 1773, gdy do Esterházy’ego przyjechała cesarzowa Maria Teresa, to my muzycy musieliśmy występować przed nią w chińskich strojach…
– Nie narzekaj Josephie, wystawiła ci wspaniałą recenzję. W całej Europie usłyszano jej zdanie, że gdy chce dobrej opery, jedzie do Esterházy’ego, bo tam jest Haydn.
Uśmiechnął się, wyraźnie ukontentowany samym wspomnieniem…
– Wiesz Ludwiku, że po jednym z pobytów zostawiła mi złotą tabakierkę wypełnioną monetami…
– Głośno było o tym, zadbała o to sama cesarzowa…
– Podobno taką złotą tabakierę z diamentami dostałeś również od księcia Asturiasa, późniejszego króla Hiszpanii Karola IV, a Fryderyk Wilhelm II z Prus wysłał ci przepiękny diamentowy pierścień…
– To wszystko prawda, a jednak trochę byłem nieszczęśliwy. Do Wiednia zjeżdżali najlepsi muzycy, tworzyli nową muzykę, a ja na wygnaniu co tydzień tworzyłem symfonię lub inny utwór na rozkaz. Na mocy umowy wszystkie moje kompozycje stawały się własnością księcia. Dopiero nowy kontrakt, jaki podpisałem w 1779, umożliwiał mi sprzedaż moich prac innym klientom. Dopiero wtedy zacząłem pisać muzykę dla siebie…, ale na stałe wróciłem do Wiednia dopiero w 1795, zdecydowanie za późno…
– Czy ty wiesz Ludwiku, że ja na tym moim odludziu nigdy za życia nie dowiedziałem się, że istnieje coś takiego, jak epoka w literaturze, w teatrze, w muzyce zwana „Sturm und Drang”. To przeszło obok mnie. Owszem, słyszałem, że inni próbują w muzyce pokazywać emocje, najlepiej skrajne emocje, że próbują szokować i zaskakiwać, czasami nawet straszyć. Muzyka miała wzburzać słuchaczy i napierać na nich emocjami, nagłymi i gwałtownymi. Burza i napór — Sturm und Drang!
– Na polecenie księcia też próbowałem, a jedną z takich prób, całkowicie uzgodnionych z Esterházym była właśnie symfonia „Pożegnalna”… Po kilkunastu symfoniach, w których książę testował moją zdolność do wyrażania muzyką emocji, dostałem rozkaz powrotu do muzyki łatwej, lekkiej i zabawnej. Książę taką właśnie wolał!
Haydn zamilkł, ja też nic nie mówiłem, tak sobie siedzieliśmy na ławeczce i chyba obaj czuliśmy, że w tej ciszy nieśmiało rodziła się przyjaźń…
INSPIRACJA WPISU:
Leave a Reply